Krótko o fali

Dlaczego wolę tu? Bo przedkładam kontynentalne upały nad klimat wyspiarskich temperatur umiarkowanych. Tam nawet jak jest gorąca, jest chłodno. Tu jak ciepło, to ciepło. Dziewięć dni trwały tropikalne upały. Podczas tych dni oszalałe ptaki już od trzeciej nad ranem budziły chorym z podniecenia piskiem i skrzekiem całą okolicę. Kiedy słońce wstało na dobre – a wydawało się, że prawie nie zachodzi, że tylko sprytnie udaje domknięcie cyklu, gotowe nieustannie atakować ze zdwojona wściekłością – z godziny na godzinę większe budynki zapadały się wsiąkając w roztopione asfaltowo betonowe podłoże ukazując zza swych niknących w perspektywie gmachów świat biały rozgrzaniem, obraz, który żar wytrawił z barw i materii.

Nikt nie mierzył już rosnących wektorowo temperatur. Stosy przyrządów do pomiaru ciepła piętrzące się wokół śmietników i pojemników do segregacji odpadów podkreślały surrealny charakter kataklizmu, który pozornie tylko manifestował swą wyjątkowość, pozostając w sercach romantyków i chłodnych analitycznych umysłach ludzi nauki kolejnym zwyczajny okresem dni cieplejszych, które zwykle o tej porze roku przychodzą wraz z cykliczną konfrontacją frontów atmosferycznych zachodniego i południowo wschodniego, obok spektakularnych wyładowań atmosferycznych i plagi muszek Drosophila melanogaster.

Dziesiątego dnia słońce przykryła warstwa chmur. Zrobiło się ciemno. Nie specjalnie zimno. Ale różnica dotkliwie odczuwalna. Zerwał się wiatr przewracający rowerzystów i okaleczający drzewa. Wicher potrafił zawinąć całą koronę drzewa na jedną stronę. Wszystkie gałęzie na raz sięgały niewidzialnego po zawietrznej. Ptaki zniknęły. Słychać było tylko szum nagłych powiewów i ryk wirujących ponad głowami mas powietrza. Spadł deszcz a jak padał ściany wody utworzyły w mieście labirynt niczym ten kukurydziany w Kobierzycach z tą różnicą, że zamiast błądzić pośród marnego listowia tu przemieszczałeś się brodząc po kolana w wodzie i daremnym poszukiwaniu skrawka suchej letniej możliwości wytchnienia.

Ciemności zapanowały gęste i wszeteczne. W nocy, kiedy woda już tylko stała lub płynęła zagłębieniami w powłoce miasta, przestało lać, ludzie poruszali się po omacku z rękami wyciągniętymi przed siebie szukając oparcia w odmienionym świecie wilgotnych fatalnych konieczności. Chcieli powrotu lata.

Dzień trwała odmiana i zaraz wróciły dni upalne.

0Shares