Pewnego zwyczajnego poranka na holenderskiej wsi, z powodu awarii roweru rozpoczęła się piękna katastrofa.
Poprzedniego wieczora wracałem z marketu objuczony sprawunkami i wchodząc w ostry zakręt, z ulicy na kładkę, straciłem panowanie nad Peugotem. Wpadłem do kanału. Ja i zakupy ocaleliśmy, rower ulubiony zatonął. Trwa tam pewnie po dziś dzień pogrążony w odmętach.
Rano, do pracy próbowałem dojechać innym farratem, ale jakaś w nim usterka sprawiała, że prowadziło się go za ciężko. Zbyt wolno. Opornie. Ale była sobota. Nie musiałem jechać na Plante.
Zawróciłem więc z drogi i w ?budzie? skazany byłem na towarzystwo kolegi rozleniwionego, który zjawił się u nas niedawno. Od początku nie ukrywał swej profesji. Jej charakter można określić jako zdobywczo ? handlowy. Kradł i to, co ukradł, sprzedawał. Tyle. Preferował towary ekskluzywne. Ciekawy człowiek. Charakter ciekawy. Był oboczny jakiś. Nietykalny. Nigdy się nie spieszył, przez innych szanowany i adorowany. Pogardzał ?robolami?, dorobkiewiczami, którzy przyjechali tu zdobyć szmal na wesele synalka, czy tapetowanie kuchni.
W trakcie krótkiej rozmowy w ?budzie? zaproponował mi wycieczkę do Rotterdamu. Wszedłem w te znaczki.
Golfa otworzył bez kluczyka i odpalił na krótko. Wielkie mi mecyje ? myślałem. ? Przecież wiem z kim jadę, muszę godzić się na jego niekonwencjonalne metody. Dzień wstawał słoneczny. Wycieczka zapowiadała się obiecująco.
Jechałem w celach poznawczych, więc każde, nawet z pozoru najbardziej błahe nowe doświadczenie miałem zamiar zaliczać in plus. Każdą ciekawą obserwację pieczołowicie magazynować. Miałem stać się spontanicznym uczestnikiem i czujnym obserwatorem zdarzeń. Poza tym chciałem zostać jeszcze trochę samym sobą. Tak sobie samotrzeć jechałem.
Najpierw wziął sobie buty. Pozazdrościłem. Wyniósł sobie kurtkę. Pozazdrościłem i coś mnie korcić zaczęło. Przemierzaliśmy wielki pasaż handlowy a on na moich oczach bogacił się materialnie. Wyszedł w marynarce. Pozazdrościłem i zdecydowałem. W jednym sklepie zobaczyłem sweterek, który urzekł mnie natychmiast, a chęć posiadania sweterka owładnęła mną. On odradzał, mówił, że za ekskluzywnie tu, ale ja nie słuchałem. Jako szczęśliwy posiadacz pulowerka w serek opuszczałem sklepik. W drzwiach postawny Irlandczyk z ochrony, detektyw taki, zapytał, czy może sobie zajrzeć do mojego plecaczka.
Plecak oddałem, ale sam zacząłem biec. On za mną. I tak sobie biegliśmy wśród tłumów pasażem monumentalnym. Ochroniarz był nawet szybki, wytrzymały, owszem, ale zbyt krępy był, by sprawnie manewrować w tłumie; po każdym moim, co wymyślniejszym zwodzie tracił równowagą, padał, szybciutko podnosił się pokiereszowany, i pędził dalej nie zdradzając oznak zmęczenia. Skręciłem nagle, tym razem w małą, wąską uliczkę. On sobie upadł.
Żebyśmy biegli odrobinę wolniej, gdybym miał odrobinę więcej czasu, by pomyśleć, zebrać myśli, może i bym to nawet mógł sobie wyobrazić. Jednak zostałem przez ten widok porażony. Takiego obrotu sprawy nie mogłem się spodziewać. Parę naście metrów przede mną, zmaterializował się przecudnej urody patrol konny, i zbliżał się. Zamarłem i delektowałem się widokiem. Dumnie kroczące rumaki a na nich wytworni policjanci. Jaka klasa!
I w tym momencie, na tej ślicznej uliczce, może za sprawą tego fascynującego widoku, może już ze zmęczenia, nastąpił przełom. Nastąpiła jakaś ogólniejsza kulminacja. On leżał , koniki stanęły jak wryte, ja trwałem oczarowany, doznałem olśnienia. Dokonało się. Postanowiłem zrezygnować. Ze wszystkiego. Obraz konnej policji uświadomił mi, iż zagalopowałem się w tej mojej holenderskiej przygodzie. Zapragnąłem nagle wrócić do domu. Do Ojca. Dość tego. Za dużo.
Stałem tak i czekałem, aż Irlandczyk nadgoni zakrwawiony. Spodziewałem się fizycznego, bolesnego odwetu. A On mnie tylko spokojnie przekazał jeźdźcom. Kultura i Cywilizacja Zachodu…
Na komisariacie komfort. Oczekiwałem na jakieś przesłuchanie. Pozostawiony w jednoosobowym boksie, którego oszklone drzwi wychodziły na wąski, nieuczęszczany korytarz, upajałem się idealną izolacją. Nikt mi nie przeszkadzał, nic nie słyszałem, nikogo nie widziałem, w celce nic nie było interesującego poza ławką (jeśli ławka może być interesującą). Jednak stres narastający. Jak to znieść. Zacząłem się onanizować. Masturbacja wyrywająca z odrętwienia. Na klęczkach waliłem konia. Zawsze to przyjemniejsze, niż siedzieć bezczynnie i czekać. I odprężające. Ale potem znowu proza. Zacząłem chodzić. Kiedy zbliżyłem się do szyby zobaczyłem dwa małe wiszące na ścianie obiekty. W celi nie, ale na korytarzu, pod odpowiednim kątem, tkwiły pod sufitem kamerki o szerokokątnych obiektywikach, i rejestrowały sumiennie. Skojarzyłem śmiechy, które dochodziły z oddali podczas mojej sesji relaksacyjnej. Późnym popołudniem kolejna przejażdżka po mieście.
W świetle wieczoru budynek aresztu wydał mi się wspaniałym osiągnięciem współczesnej architektury, więc perspektywa zwiedzenia jego wnętrza napawała mnie radością.
Komfort znowu. Pojedyncza cela, smaczna kolacja. Spokojny sen na wygodnym materacu. Podczas śniadania myślałem z wdzięcznością o królowej holenderskiej, która jakoby wszystkim obcokrajowcom, co to nie są całkiem fer, funduje podróże lotnicze. I jak słyszałem załatwia taką gratkę od ręki, bez opóźnień, czas oczekiwania maksymalnie skrócony. Szczerze się radowałem na mą pierwszą podróż samolotem. Cały dzień spędziłem wygodnie leżąc i antycypując podziw, jaki wzbudzę wśród znajomych, dzięki podniebnym wojażom.
Jednak moja sytuacja wyglądał jakoś tak specyficznie, że coś przy długo zwlekano z wyprawieniem mnie do kraju. Trzeciego dnia znudził mnie już ten nieustanny entuzjazm, mój mózg wytworzył dotąd taką liczbę wspaniałych obrazów związanych z podróżą i powrotem, że przeciążony domagał się odpoczynku. Na sen mi nocy nie starczało, więc postanowiłem senne marzenia kontynuować w ciągu dnia. Żeby sobie to ułatwić poprosiłem o wizytę lekarza, któremu zakomunikowałem, iż cierpię na chorobę, której nazwy nie pamiętam, i że objawy jej są takie, że spać nie mogę. Dostawałem wieczorem tabletki na sen i spożywałem je koło południa, jak wstawałem. W ten sposób mogłem spać całą dobę.
Siódmego dnia postanowiłem zmienić taktykę i na jawie zająć się czymś interesującym. Książki mi się czytać zachciało normalnie. Poskarżyłem się, komu trzeba i za pół godzinki zjawił się w mym gniazdku człowiek. Dostałem książkę.
W ciągu trzech kolejnych dni mój podziw dla ogromu więziennego księgozbioru urósł bardzo. Dostawałem około trzech książek dziennie. Najróżniejsze. Sama beletrystyka. Większości języków mogłem się jedynie domyślać. Podejrzewałem tam rumuńskie piśmiennictwo, węgierska składnia niechybnie się tam objawiła, czeski i słowacki raczej rozpoznałem, podobnie hiszpański, albo portugalski. Przetrzymywałem jednak tylko te po niemiecku, rosyjsku i angielsku. Otarłem się o znajomość podstaw tych języków, więc próbowałem. Ale ?otarłem się? to stanowczo za dużo powiedziane. Za mało jeśli chodzi o czytanie. Nie umiałem czytać w żadnym innym niż polski języku. Kiedy donosili kolejne pozycje i ja po jednym zerknięciu na obwolutę od razu z rezygnacją kręciłem głową ? smutnieli. Za cel najwyższy chyba sobie postawili znalezienie polskiego słowa pisanego. Niestety, nie poczytałem.
Nadszedł dzień mojego uwolnienia i spełnienia marzeń. I już lotnisko. Eskorta jak dla vipa. Miejsce zarezerwowane koło okna. Obok wolne. Jeszcze dalej jakaś atrakcyjna kobieta, z którą zalążek konwersacji dobrze wróżył na dalszy lot. Pijane towarzystwo śpiewało, było jak w osobowym do Warki. Mimo że maszyna latająca była produkcji radzieckiej i lata świetności miała już za sobą czułem się pysznie. Widziałem przez okienko skrzydła, którymi chorobliwie telepało jakby się miały rozpaść na części. Gdyby samolot się rozpadł ? w ogóle nie zrobiłoby to na mnie wrażenia. Podejrzewam, że spadłbym do jakiejś wody, z której wyłowił by mnie śmigłowiec gaszący jakiś pobliski pożar…
Ale doleciałem. Z honorami na Okęciu. Dojechałem pociągiem do Kielc. Z dworca, po nocy podreptałem do domu. Wszedłem po schodach klatki. Stanąłem przed drzwiami. Zapukałem.
Stłumiony głos Ojca komunikował, że zaraz, że jest w łazience. Okazało się, iż za sprawą cynku z Holandii, od kilku dni Ojciec toczy zaciekły bój. Walecznie potyka się z przewlekłą sraczką. Przedpokój osiągnąłem dzięki chwilowemu zawieszeniu broni.
Ja i cywilizacja zachodu. A w kraju fekeliada.
Dziewoy
wrzesień 1999
Więc, co o tym myślisz?