Wszedł ów demiurg szos, wrzucił, co miał, za siedzenie, pewnie rybę rzeczną, ale sam na nim nie spoczął. Stanął, przez chwilę jakby się zawahał, popatrzył na pasażerów potępieńczo i ruszył w tył autobusu. Zadrżałem. Chciałem wytrzymać jakieś jego spojrzenie, jak uczą, ale on na mnie nie spojrzał i minął mnie z impetem. No siłą rzeczy, przełamując strach, wszyscy się odwrócili, żeby zobaczyć kolejną aberracje naszego woźnicy, następny czyn wymierzony przeciw pomyślności podróży. Zatrzymał się na przeszkodzie z tobołów. Były tam plecaki, śpiwory, kołdry, pokrowce wypchane jak banie i jakaś drobnica. I patrzył przez chwilę na człowieka w średnim wieku, siedzącego, ale podłużnego, czerwonego na szczupłej i zmęczonej twarzy. Ta twarz była twarzą skazańca. Zapytał o bilet. ? Kupiłem w kasie i pokazałem przy wejściu ? powiedział chłopak, i można było pomyśleć, że zatriumfuje.
Musiał pokazać jeszcze raz i był to bilet do uzdrowiska jedynie… Kierowca wrócił na miejsce. W chwili, gdy wygłaszał swą potępieńczą mowę, o niewdzięcznych, nieuczciwych pasażerach, drzwi obok chłopaka (był to trzy drzwiowy autobus) otworzyły się z sykiem. Zastrzyk świeżego powietrza. Chłopak wstał, zakrzątnął się chaotycznie koło zgromadzonych tekstyliów, począł bełkotać, perswadował, tłumaczył coś pokrętnie. Prosił, ale jego słowa były rozmiękczone, puste. Wypowiedziane ? wracały odparte. Demoniczna siła zza kierownicy zapanowała w całym wnętrzu. Ale posiadacz hiperbagażu nie poddał się jeszcze. Jęczał teraz. No bo jak?. Za szybą środek drogi, na niej brak jednego nawet użytkownika szos, las i rzeka. I dziady ryby w swej lepiance. Pyta, czy pożyczymy. Ja nie mam. Mówię mu to. Nie wiem czy wierzy. Pewnie nie. Pytam dokąd on. Do końca ? powiedział. Inni za wariata go wzięli. Nie odezwali się słowem. Otwór drzwi już zasysa wygnańca. Pochłania go nadprzyrodzoną siłą konieczności. Już się poddał, ale jakaś cząstka w nim identyfikowała się beznadziejnie z wnętrzem auta. Ale to musiał być już koniec. I był. A dla mnie był to przecież początek ośmiogodzinnej podróży. Przez pół krainy.
Toboły wypadły na pobocze jak wielkie ochłapy mięcha. Jak mnie by tak potraktowano, tu i teraz, od razu wyobraziłem sobie co bym zrobił. Albo ubłagałbym ludzi ryby by mnie przyjęli, przyuczyli do zawodu i wychowali na porządnego ryboczłowieka, albo rzuciwszy się do rzeki, dopłynąłbym dryfując do morza, przepłynął je, i w Szwecji wiódł bym po kres swych dni szczęśliwe życie bezdomnego. Ale on został, stał bezradnie, coraz mniejszy, aż zniknął zupełnie. Jedziemy do tego samego miejsca, do końca. Przede mną prawie pięć godzin komfortowej jazdy. On stoi tam i pewnie stał będzie. Poczułem się zawstydzony kolosalną różnicą w naszych położeniach, i moją oczywistą przewagą. I że nie mogłem mu pomóc. Może i mogłem, chociaż perswazją skierowaną do tego abnegata i despoty zza kółka. Jak bym się za nim wstawił? Ale podczas zajścia nie miałem już za grosz tego poczucia godności i mocy, raczej skruszony byłem. Razem byśmy tam teraz stali…
Zacząłem z tego wszystkiego rekonstruować cały dzień dzisiejszy . Czy tam chciałem znaleźć odpowiedź na pytanie ? dlaczego dziś właśnie musiało mnie to spotkać?
Przypomniałem sobie, jak siedziałem rano na dworcowej ławce w Toruniu. Pochylony do przodu, oparłem ręce o uda i widziałem wzmagający się ruch. Uliczny. Samochody różne, przechodnie: studenci szybcy i zdecydowani, starcy, jak to starcy, wolno, z rozmysłem, albo pogrążeni w otchłani swej przeszłości, bezrobotni kluczący z nadzieją, wyjeżdżający, czekający. Kończyłem drugiego papierosa, kiedy po lewej podjechał autobus. Wstałem, poszedłem do kosza na śmieci po prawej i zgasiłem peta patrząc na zgarbione plecy innego kierowcy, innego autobusu. Podniosłem z ławki torbę i stanąłem w paroosobowej kolejce do drzwi.
Posiadając kwotę ledwo wystarczająca na ulgowy bilet, nie miałem jednocześnie podbitej legitymacji, postanowiłem więc zastosować pewien przebiegły manewr taktyczny. Legitymacja, jak to każda książeczka, otwiera się i można w nią włożyć coś, na przykład zakładkę. Albo pieniądze. Tak też postąpiłem. Nie był to chwyt zbyt ryzykowny ? szanse liczone pół na pół. Jednak perspektywa pozostania w Toruniu jeszcze tygodnia z tą imponującą gotówką, dodały mi sił i pełna mobilizacja ocierająca się o modlitwę, uczyniły z mojego ciała, z całej mojej postawy, definicje godnego zaufania młodego człowieka. A taki człowiek zawsze posiada, może skromne, ale wystarczające sumy kwoty. Postanowiłem prezentować się wyjątkowo godnie, ale byłem zmęczony. Nawet spodobał mi się zarysowany w umyśle obraz takiego właśnie szlachetnie umęczonego życiem szlachcica, z tych, co pojawiali się tu i tam na kartach literatury rosyjskiej. To zmęczenie to już nie próba manipulacji. Nie chciałem się z kierowcą utożsamić, żeby zaskarbić sobie jego sympatie. Nie grałem. Byłem padnięty. Było mi już nawet wszystko jedno, co będzie, kiedy przed nim stanąłem.
– Ulgowy proszę – powiedziałem stanowczo i odwróciwszy się już, jak przystało, wnętrze autokaru lustrowałem. Dobyłem też dokument. Coś jednak sprawiło, ze sytuacja robiła się ciężkawa. Gdzieś nas zawieszono. Jego powieszono pochylonego, nic nie mówiącego, nieruchomego, wpatrzonego w szybę przed siebie. Mnie jak kukiełce z teatrzyku nakazano nogami przebierać. Górną cześć ciała miałem nieruchomą. Pociłem się trochę i patrzyłem na zadumanego kierowcę, który na mnie nie raczył, i myślałem tylko: ?ho, hoo. melancholia…?
– Dokąd? ? zapytał spokojnie, cedząc wolno słowa i jednocześnie powoli odwracając głowę.
– – A! Do Radomia oczywiście ? odpowiedziałem. Zaaferowany przypisałem mu widocznie nadprzyrodzone zdolności. Jak sprawny prestidigitator wyczarowałem pieniążki z legitymacji, którą trzymałem przed sobą prezentując wspaniałą nieruchawość. Tradycyjne pytanie o prawo do ulgi ugrzęzło mu gdzieś głęboko w trzewiach. Udławił się. Odchrząknął i nabierając powietrza podał mi już wydrukowany bilecik. Podziękowałem wylewnie i zająłem miejsce.
Siedziałem wygodnie gotowy do rozpoczęcia żmudnego obowiązku, jaki sam na siebie nałożyłem, wynotowania wreszcie co nieco dziwnych według mnie nazw miejscowości, które po drodze będziemy mijać. Zacznę ? pomyślałem ? od tabliczki z napisem Nosy Pamiatki.
W autobusie było parę osób, ale na nikogo nie zwróciłem szczególnej uwagi, zwłaszcza że cały czas trochę się trząsłem z powodu tej mej nielegalności, że występek popełniłem, że w każdej chwili mogę zostać zdemaskowany, nakryty przez tysiące par kontrolerów, przemierzających kraj w tysiącach autobusów i czających się na tysiącu przystankach. Byłem jednak dobrej myśli i tego się trzymałem. Taki mały solipsyzm. Jechaliśmy sobie cichą gromadką. Zwróciłem jedynie uwagę na gościa siedzącego trochę z tyłu i z boku. Okolice siedzenia, na którym siedział, zawalone były bestialsko menażerią najróżniejszych tobołów. Siedział i jechał sam, toteż dziwiłem się jak podołał drodze do wnętrza PKS. Poza tym już tylko droga. Przylepiony do szyby przemknąłem przez Ciechocinek. Nawet tam ładnie, ale geriatrycznie bardzo, co mnie przybiło i skłoniło do abstrakcyjnych rozważań na temat: ?Starzy ludzie- szara masa a kolorowe jednostki?.
Następnie już droga. Mieliśmy nią mknąć jakiś dwie godziny bez przystanku. Długa, szeroka szosa równoległa do jeszcze szerszej, i jeszcze dłuższej tafli wody, lekko marszczonej. Las po lewej ledwo dzielił od rzeki. Po prawej był bezkresną, monolityczną ścianą. Rzeka połyskiwała tymi marszczeniami; na jednolitej szaro fioletowej tej materii walczyły też potężne jakieś zawirowania, jakieś mętne fluktuacje, nieporozumienia. Tylko spać tą monotonią, albo transowo przemyśliwać. Obserwacja krajobrazu na tym odcinku nie była by ucztą. Był zbyt liniowy.
Autobus zatrzymał się nie wiadomo czemu na tej pustyni. Kierowca szykował się do wyjścia! Zrezygnował, przeszło mi przez głowę. Gryzło go to co zrobił temu chłopakowi. Przemyślał swoje życie i teraz, właśnie w tej chwili, podjął ostateczną decyzje, tak przełomową. Byłem dumny, że mogę być świadkiem tej doniosłej chwili. Co zrobi? Z przepełnionym szczęściem sercem patrzyłem na niego jak wychodzi. Rozejrzałem się. Zauważyć się dało, w moim przypadku jak się zmieniło rzędy siedzeń, że w lasku, opodal nurtu, przycupnęła niewielka konstrukcja z desek, mocno już nadwerężona od czasu jej erygacji. Pod wiatą, sąsiadującą przez ścianę, stały ogromne balie z wodą. Obok dwa stwory, wieki czerstwy chłop Rybak i jego kobieta, mieli twarze koloru wody, a miny jak ryby rzeczne. Dziwne, że wspomnienia moje ogniskują się teraz bliżej tej sceny, niż wtedy mogłem wypatrzyć. I widać to teraz bardziej z przodu, wtedy całkiem z boku. W tle, na drugim brzegu, na skarpie, wierze kościołów.
Z końca samochodu, a nawet ze środka wzrok nie sięgał pod wiatę, pod jej daszek, na wanny, i do ich wnętrza. Wyprawa poczęła organizować się od momentu, kiedy kierowca drzwi zatrzasnął. Nie, jeszcze jak przez szosę truchtał jak ten zwierz z lasu do wodopoju, jeszcze czekali. Zobaczyliśmy tą scenę rodzajową, kiedy większość załogi przedarła się już na sam przód autokaru. Ludzie wygłaszali wyrażane szeptanymi monosylabami przypuszczenia. Ale nim się zorientowali, on już z rybą upolowaną wracał i ekspedycja odkrywcza zakończyła się jedynie połowicznym sukcesem, musieli uciekać. Kiedy wszedł cisza jak dotąd. Nikt się nawet nie mościł. Jednak stchórzył ?pomyślałem.
Przejechaliśmy kolejno przez Konie, Petrykozy, Bolimów, Wszeliwy… Krajobrazy Mazowieckie już, brzydkie. Zapomniałem o człowieku z szosy. Zapomniałem jak o dawno zmarłym znajomy, którego cień pojawia się czasem w pamięci nie wiedzieć czemu, ale nie robi to wielkiego wrażenia i przemija bezboleśnie, cicho.
Przejechaliśmy przez Nowe Rumunki, Wiskitki, Soczewkę…Autobus sukcesywnie od jakiegoś czasu zapełniał, zabierając z kolejnych miejscowości wracających do Radomia wyrzutków płci różnej. Był już tłok. Kierownik miał pełne ręce roboty. Wydawał dziesiątki biletów, pobierał kasę. Byliśmy już w mieścinie nad Pilicą z lodów wybornych słynącej, już z niej wyjechaliśmy. Trzydzieści kilometrów, tyleż minut do domu.
Już rozmarzony i zniecierpliwiony bliskością celu gapiłem się to w okno to na ludzi, tu i ówdzie. Miałem farta. Spojrzałem właśnie na kierowcę, kiedy przytrafił mu się ten straszny, infernalny tik. Rzuciło nim. Krzyknął. Gębę rozdziawił, i zamarł jadąc na dwójce i patrząc w lewo. Też tam spojrzałem i pierwsze, co mi w oczy wpadło to ten jego cały pieprzony tekstylny bajzel. Później on sam. Stał, wysoki, wyprostowany, dumny. Palił, głęboko się zaciągając i wypuszczając wielkie puszyste, zwarte kłęby dymu. Kiedy tak patrzyłem na tą scenę, wiedziałem, że spojrzenia tych dwóch muszą się spotkać. Było to nieuchronne jak śnieg w maju. I kiedy się spotkały wielka chmura dymu osiadła na przedniej szybie.
Więc, co o tym myślisz?