Wskoczyliśmy do siódemki by przejechać dwa przystanki. Było chłodno a my już trochę polataliśmy. Stanęliśmy obok siebie, nieopodal drzwi, i zwróceni ku sobie żartowaliśmy z tego i owego. Szpital już minęliśmy, więc znów byłem na schodkach przy wyjściu. Do zrobienia tylko dwa przystanki. Stałem już gotowy by zaraz wyskoczyć i trzymałem się pionowej rurki obok. Za mną stała Hania. Złapała się mojej rurki, bo przed prostą prowadzącą do naszego przystanku był ostry zakręt. Spojrzałem na nią do tyłu przelotnie, uśmiechnąłem się i odwróciłem z powrotem. Patrzyłem przez małe szybki w drzwiach i widziałem jak autobus powoli zbliża się do wysepki. Obraz pani, co przesunęła się za Hanie, i tam stanęła, ledwo majaczył na krawędzi mej percepcji. Autobus zbliżał się bardzo powoli. Coś mnie korciło. Przesunąłem dłoniom w rękawiczce po gładkiej powierzchni rurki, w górę, by napotkać na wypiętrzenie dłoni Haniulowej. Poczułem ją, ?posiadłem?, zawarłem w swojej i badałem. Była bierna. Beznamiętnie trwała wewnątrz, ledwo wyczuwalne były lekkie ruchy drobnych mięśni, amorficzne, efemeryczne jak impulsy elektryczne drgania, pulsowały w bawełnianej rękawiczce pod moją wełnianą. Modelowałem ją, formowałem wedle najbardziej zaskakujących upodobań. Drobne kosteczki śródręcza były mi ziarnkami piasku, z których budowałem, rysowałem mą autobusową mandalę. Symboliczne przedstawienie potrzeby kontaktu intymnego. Krzyk buntu przeciw mentalności pasażera anonimowego, celebrującego swą odrębność, wrogość wobec obcego. Coś mnie podkusiło i zacisnąłem. Raz, lekko, później mocniej. Wyczuwałem każdą kostkę, każde ścięgno i mięsień tej dłoni i obmacywałem ją, naciskałem, gniotłem to mocniej, to lżej. Proponowałem Hani dialog dotykowy. Konwersacje dłoni ubranych, ale znajomych, i oczekujących. Ale odzewu nie było. Za oknem już rysowały się kształty przystankowej wiaty. Naciskałem. Gniotłem już brutalnie by przed wyjściem dopiąć swego, a po wyjściu żartobliwie komentować. By dociekać później skąd ten martwy upór i brak reakcji. Gniotłem jeszcze mocniej. Autobus przystawał i odwróciłem się. Hania patrzyła gdzieś za siebie, zamyślona, spokojna. Na jej twarzy nie było widać najmniejszej oznaki bólu, który teraz zadawałem jej na pewno. Jakby zapomniała o swojej dłoni w tym zamyśleniu. Jakby ignorowała swoją fizyczność. Przemknąłem wzrokiem po jej postaci. Od głowy odkrytej, ze zmierzwionymi a upiętymi włoskami, przez spowitą obfitą materią szalika szyję, kark, tułów opięty kusym czarnym kubraczkiem, wypukłości w miejscu, gdzie znajdowały się te cudowne piersi, bark, rękę, wzdłuż ręki podążałem wzrokiem, aż skończyłem na dłoni. Na dłoni samotnej. Dłoń Hani w rękawiczce białej, w różowiutkie cienkie paseczki. Filigranowa samotna dłoń oddalona o drobny gest od mojej. Moja dłoń trwała na tej samej rurce trochę wyżej i rozwarła się teraz mimowolnie, flegmatycznie. Sflaczała, ale nie pozbyła się jeszcze swej frapującej zawartości. Pod moją dłonią była inna, która teraz łapała oddech, krztusiła się jeszcze po walecznym bezdechu. Ale wykorzystała tą jedyną daną jej przez Matkę Naturę szanse i w jednej chwili wymknęła się, wysunęła i prędko oddaliła na bezpieczną odległość. Raz jeszcze przebieg i rezultat śmiertelnej walki potwierdził szanse słabszych osobników na odwrócenie, oszukanie bezwzględnej logiki konfrontacji drapieżnika ze swą ofiarą. Pokiereszowana, w szoku, ale tym razem – ocalona. Dłoń w czarnej, skórzanej rękawiczce. Dłoń, a na tej samej wysokości twarz. Na tej samej linii spojrzenia, pół metra dalej, wystarczy zmienić parametry ogniskowej, teraz już wyraźna, do bólu konkretna, zobiektywizowana twarz. A na niej grymas. Twarz i grymas obcej osoby. I dłoń obca?
Więc, co o tym myślisz?