Koncert, jak to koncert. Takiego Oddek jeszcze nie przeżył?
Cztery Jarociny pamiętane jak przez mgłę to jednak inna para kaloszy. Jeden Jarocin pamiętany dobrze, bo zrodziła się na nim miłość do Kate, miłość w konsekwencji tragiczna, ten Jarocin pamiętany, też nie przystawał do togo co dziać się miało, co działo się tutaj. Tam to przecież trzy dni ?tarzanki? w gronie tysięcy innych ?popaprańców?. Tu ? kameralnie. Tam wszystko: mała scena, duża scena, wyprawy do Środy Śląskiej, bo w samym mieści prohibicja. Tu wszystkiego pod dostatkiem. Pieniędzy też, i to nie polskich słabych złotówek.
Kto zagrał przed Extreme Noice Terror? Kto to wie? Nikogo to nie obchodziło, czekało się na gwiazdę. Grzyb tak zapędził się w kupowaniu piw i drinków, że szybko zapomnieli w ogóle, gdzie i po co są. Siedzieli przy jednym z kilku stoików na podwyższeniu po prawe stronie przestrzeni dla publiczności. Tam już ?bujało? się parę osób. Większość coś piła. I Oddek cały czas coś kupował. Upił się zanim legenda punka zaczęła grać. Potem tylko wypatrywał znajomych, co by się nie pogubić. I Jangcy I grzyb z Anką stali gdzieś blisko pod scena. Mieli okazję skosztować koki którą częstował ze sceny pijany i naćpany jak smok wokalista. Lał browar w siebie i na publikę. Lał i na członków grupy. Działo się. Trwało to godzinę gdzieś, potem krótka przerwa, potem coś na bis i po sprawie.
Jangcy trzeźwy miał prowadzić. Jakieś trzy godziny powrotem po autostradzie. No, może trzy i pół. A co z resztą? Anka usiadła na przednim siedzeniu koło kierowcy. Z tyłu zasiadł Oddek i Grzyb. Dobrze się na te wycieczkę zaopatrzyli. Jakieś piwa, jakieś półtora litra gorzały, jakieś chipsy. Kierowca tylko prosił o zachowanie względnej czystości i spokoju tam z tyłu. Był zupełnie trzeźwy. Nie zdawał sobie sprawy, że jego prośby są awykonalne, wręcz przeciwnie, z tyłu miała zaraz nastąpić ekologiczna katastrofa, ekshibicjonizm pijacki. Kubki plastikowe na podłodze, worki foliowe pod nogami, kałuże mieszaniny różnego rodzaju alkoholi i mniej alkoholi na wykładzinie podłogowej. I śmiech, i dokazywanie, i wkurw kierowcy, i lekceważenie pasażerów z tyłu, lekceważenie wszystkiego. Bal, jednym słowem impreza z tyłu auta. Party! After, kurwa, party. Panki z Budowlanki!
Podróż z tyłu szła szybko. Z przodu, parę razy wolniej. Jangcemu się dłużyło, no i wkurw. Ale w miarę. W miarę. Dawało radę. I dali radę, i osiągnęli London. I dojechali do mieszkania Dereka. A tam dalszy ciąg. Tylko już nie długo? Późno się zrobiło. W końcu koncert skończył się przed północą. Droga też swoje zrobiła. Jangcy zmęczony, oni pijani. Spać. Leżeć.
Rano, z samego rana zaczęło się od nowa. Tyle że trzeba było na początku zachować pozory. Była dziewczyna Jangcego. Ta sama, którą starał się latami na wyspę ściągnąć. Nie chciał już więcej być sam. Dobra praca, wiek odpowiedni. Zamarzyło mu się, zaplanował, że znajdzie kogoś odpowiedniego i ściągnie do Siebie. Luiza okazała się odpowiednia. Ale długo trwało samo :ściąganie?. W końcu jednak się udało. I jeszcze jedno się udało, ciąża mianowicie.
Więc z rana spokojnie, ale Oddka te nie dopite butelki, te nie otwarte puszki, te nie alkohole różne z wczoraj kusiły. Kogo nie? Więc Subman zaczął sam. Jaka tam herbata. Wódki mi dajcie, browara! I poszło. W domu był jeszcze młodszy brat Dereka, szukał pracy, więc całymi dniami leżał w domu, w pokoju zaanektowanym, z komputerem se leżał i był kontent.
Się pogadało z bratem, się pogadało z nie do końca, nie do końca zadowoloną przyszłą żoną, się zaczęło poić. I poiło się aż do popołudnia. Kiedy to wyszło się. Pojechało metrem, autobusem, pieszo się poszło. Się w McDonalds się wódkę piło. Z pod stołu. A potem nawet z nad stołu, bez krępacji.
Piliśmy z plastykowych kubków. Firmowych. Przepijaliśmy firmowymi napojami. Przegryzaliśmy firmowym gównem. Wokół pełno dzieciarni z rodzicami. Wszyscy firmowi. Kupa czarnych, Latynosów, Hindusów. Firmowych. Nikt nie zwrócił uwagi na ten eksces, mało firmowy, więc niedługo tam siedzieli. Potrzebowali wrażeń.
Łaziliśmy po tym mieście pełnym innych łażących, kładliśmy się na ulicach, robiliśmy zdjęcia innym i sobie samym, wisieliśmy na znakach i zabieraliśmy innym banery reklamowe, jakaś mała manifa szła, się im podebrało transparenty, wolny Tybet czy inne barachło, ogólnie pijani, ogólnie zabrani, ogólnie bez planu, szliśmy.
Zakręcili się w okolicach Piccadilli Cirrus gdzie zeszli pod ziemie odlać się. Tłumy. Tłumy. Tłumy. Grzyb z Anką czekali niby przed kiblami. Oddek wszedł z Jangcym. Wszystko niby, bo kiedy Subman wyszedł z toalety i stanął na środku tunelu przez który płynął strumień Londyńczyków, nie zastał nikogo. Sami obcy. Sami obcy w biegu. Oddek nie wziął ze sobą ani telefonu, ani portfela (pieniądze, numery telefonów). Wsadziwszy ręce do kieszeni stwierdził, że nie ma tam nic. Kuwa nic przez wielkie K. Kompletnie nic. Zaczął nerwowo szukać znajomych. W tą pobiegł, w tamtą się przeszedł. Nie ma. Obcy tłum napiera, znajomych ni chu chu. Zamotka.
Przy wyjściu dziury w ziemi Oddek zorientował się, że zaczęło się zima. Zaczął padać śnieg .Dużo śniegu. Gęsty mokry śnieg. Zaczęło być zimno. Ubrany tylko w sweter wyglądał nieprzystająco do te pogody. Zaczął marznąć. O znalezieniu znajomych jeszcze myślał, ale zdawał sobie też sprawę z tego, jak trudne to będzie, żeby oni znaleźli jego, bo on ich to już nie bardzo. Tłumy tlumy tłumy. Kolorowe, pokryte śniegiem, roześmiana, wesołe dążące gdzieś tłumy tłumy tłumy.
Jasne witryny sklepów, rozświetlony tą radością łikendową tłum. Ciemne już całkiem niego. Noc. Zaraz noc. Znalazł budkę pilicyjną. Zapukał, wszedł, za blatem jak barem siedziała ich dwójka: ona i on. ? dzień dobry. – powiedział Oddek płynną już w tych dniach angielszczyzną. ? zgubiłem znajomych, nie mam telefonu, nie mam pieniędzy, nie znam adresu do Dereka, nie wiem co robić. ? próbuj ich znależź, może gdzieś Cię tu szukają. ? tak zrobił, jeszcze pokręcił się wśród tłumu tłumu tłumu, ale bezskutecznie. Znajomi pewnie już też nie szukali, pomyśleli, że? Co? Co mogli pomyśleć? Może myśleli że coś pamięta, że ma kasę? A on nie pamiętał, pieniędzy nie miał. Wrócił do policyjnej budki i wybłagał, żeby dali mu zadzwonić. Jak przez mgłę, jak przez ten gęsty opad śniegu wydawało mu się, że pamięta numer do Grzyba. Próbował trzy razy, bezskutecznie. Wreszcie, eureka! Przecież jego telefon jest na chacie u Jangcego. Tam ktoś musi być. On zna swój numer własny dokładnie pamięta nie raz podawał go przez telefon właśnie podczas załatwianie różnych spraw (na wyspie wszystko załatwiało się prze telefon, od pożyczki, przez ubezpieczenie, po kupno satelity). Więc hajda dzwonić do siebie, raz, drugi, trzeci. Bez odpowiedzi. Ludzie w mundurach zaczęli tracić cierpliwość. Nie dość, że Subman pijany w sztok to jeszcze by dzwonił i dzwonił nie wiadomo ile. Podziękowali mu. Życzyli udanych poszukiwań. Pognali ze swej ciepłej budki na ziąb i śnieżność już centymetrową na ziemi. I padało, padało, padało.
Oddek szedł, szedł i pytał ludzi, w którą strone na Victorie. Tam widział w swoich pijanych myślach jedyny ratunek. Może jakoś uprosi kierowcę autobusu, żeby zabrał go do Glosta. Bo co robić? Człowiek robi się senny. Trzeźwieje. Jest coraz zimniej. Bilet, owszem,, ma wykupiony, ale wydrukowany został u Jangcego w domu. W torbie. Jest ciągle na skrzynce, ma go w mailach, ale jak do Internetu. Zresztą biet dopiero na jutro. Oddek jeszcze raz przeszukał kieszenie, nic. Bez telefonu, bez pieniędzy, bez kontaktów. Bez torby. Tylko karta, z której już wybrał wszystko wcześniej. Gotówka została w portfelu, ten tam gdzie wszystko. Kilka razy próbował kartę w bankomacie, pin czterocyfrowy pamiętał, ale nic, zero środków. Co robić?
Na Victorie dość, tam dojść i się zobaczy, tam cieplej, bo dworzec, i autobusowy, i ten kolejowy. Ale jak daleko to może być? Drugi trzeci raz Oddek w Londynie, zawsze wożony samochodem, prowadzony przez znajomych przez to niemałe miasto. Teraz ciemno, teraz śnieg, teraz ludzi i wskazują kierunek, ale śmieją się. Czyżby tak daleko? Proponują, żeby jechał metrem. A on przecież nie ma kasy, nie ma woli, nie ma chęci jechać, ma chęć iść spać, najlepiej w domu. Ale idzie, idzie w tym czy innym wskazywanym przez przechodniów kierunku. Idzie i nic nie poznaje. Tu nigdy nie był, ale idzie. Ulicę pustoszeją. Śnieg coraz bardziej gęsty, temperatura coraz bardziej niska. Mróz, ciemno, bezludnie, biało jedynie w rozświetlonych światłem lamp i śniegiem wzbierającym miejscach. Czy dojdzie? Gdzie dojdzie kiedy?
W końcu, po jakiejś godzinie, zaczepiony gość mówi, że to już nie daleko, skręcić w prawo, iść wzdłuż muru kraty parku, skręcić w lewo i będzie Victoria. Oddek idzie i już odnajduje znajomy pomnik, znajome zakątki które nie raz widział z okien autobusu, kiedy lądował kilkukrotnie na jednym czy drugim lotnisku stołecznym, i stamtąd autobus na Victorie, by w autobus do Glosta. I doszedł, a tu tłumy tłumy tłumy . i on łazi taki niedostosowany do tej pogody, nietutejszy, obcy i trzeźwiejący niepokojąco. Oj, będzie źle.
Pyta kierowcę autobusu do Glosta czy go zabierze, tłumaczy sytuację. Nie ma szans, bez biletu nie ma szans. Idzie dalej. Łazi. Z dworca autobusowego, na dworzec kolejowy. Tam widzi, że z powodu obfitych (te dwa centymetry co napadały wieczorem to na wyspie obfitość jest) opadów śniegu pociągi niektóre wstrzymane, nie pojadą, stoją na torach, na bocznicach, jednak pod dachem jeszcze, dworzec pod dachem. Subman znajduję, bardziej na wyczucie, niż kierując się jakimiś wskazówkami racjonalnymi pociąg, który ma nie jechać. Jak długo? Oddke to nie obchodzi. Po tym półtoragodzinnym spacerze, po tym zziębnięciu, po tym puszczaniu alkoholu, on chce przysiąść, przysnąć. Znajduje pociąg, znajduje wagon, znajduje siedzenie. Siada, przysypia. Budzi go zaraz straszny kac. Pić! Obok dziewczyna pije napój kolorowy prosto z butelki. On chce jej tę butelkę zabrać. Albo chociaż poprosić o łyk. Ale zamiast tego, tchórząc, idzie do kibla i piję wodę, a nad kranem wyraźnie napisane, ze toto trujące, że nie do picia. W ciągu nocy jeszcze kulka razy będzie do kibla pić wodę chodził. Nie tylko w tym pociągu, będzie zmieniał pociągi, żeby nie pojechać gdzieś w siną dal, gdzie zagubiony byłby już całkiem. Bo głos z megafonu zapowiada, jaki pociąg odjedzie, które wstrzymane do rana. Z powodu obfitego opadu.
Drzemał w tych pociągach co nie pojechały do rana. Rano, jakby silniejszy, jakby trzeźwiejszy, aczkolwiek z wielkim kacem, wyszedł i idzie na dworzec autobusowy. Gdzie koledzy? Dlaczego nie przyjechali z rana? Nie szukają? Gdzie są?
Idzie i prosi każdego funkcyjnego o radę. A na dworcach na wyspach jest wielu takich, tylko od udzielania rad porad. Informacji udzielania. Nie mam biletu, nie mam pieniędzy, nie ma portfela, nic na karcie, znajomi zginęli, jestem sam, bezradny, pomocy. Pomocy znikąd. Nikogo nie obchodzi skacowany bezdomny biedny młody już zaniedbany człowiek. Niech se radzi!
Jest rano, siada w kafejce internetowej by drukować ten bilet, nim zdążył się zalogować, gość podchodzi i prosi o kasę. Kasy nie ma. Drukowania nie ma. W kasach biletowych Oddek pyta, prosi, że ma bilet, ale nie może wydrukować. Nikogo to nie obchodzi. W ogóle jest katastrofa komunikacyjna, nic nie jedzie, nic nie pojedzie pewnie, zbyt obfity opad. Oddek nie poddaje się. Prosi ludzi o pieniądze. Na to drukowanie. To będzie funt. Oddek żebrze. Nikt nie dale. Wszyscy widząc kaca na pysku odmawiają, bo myślą, że na alkohol. Oddek łazi od dworca do dworca załamany i myśli, już wie, że zostanie bezdomnym w Londynie. Nikt do niego nie zadzwoni, nikt mu nie da kasy na powrót, z pracy go wypieprzą jak dziś nie wróci na noc. Łazi i ręce w kieszeniach trzyma, łazi już beznadziejnie, bez celu. Jeszcze tu i ówdzie podpyta, w tym biurze, w tym okienku, czy ktoś jest w stanie mu wydrukować jego bilet, który on ma, ale nie ma, bo nie mam papieru . Niechętni odmawiają. Zbywają go. On do tego nie przyzwyczajony. On raczej przyzwyczajony do przychylności innych. Że inni pomocni są i z radością pomagają. Ma przecież Oddek swój urok, ma czar, wie jak z ludźmi rozmawiać, a tu porażka goni porażkę.
Więc łazi, już bezradny, bez celu. Przez głowę przelatują różne obrazy. On, tracący pracę w Glosta, on, wałęsający się do końca życia tu po tych wielkich przestrzeniach dworcowych, on, zapomniany przez rodzinę i przez znajomych, bo bez kontaktu, bo zaginiony. Kto go będzie szuka? Jak? W tych tłumach londyńskich niezliczonych nieprzebranych, nieprzeniknionych?
Już tylko chodzi bez nadziei i patrzy na pośpiech ludzki, bo oto odjeżdżają ostatnie autobusy w różne strony wyspy. Bo opad trwa, a pięć centymetrów śniegu na angielskiej ziemi to już nie jest zwyczajna katastrofa, to już jest nadzwyczajna katastrofa, kataklizm. Łazi Oddek i ręce coraz głębiej w kieszenie wkłada bo i chłodno i zamyka się jakby sam w sobie przerażony myślami perspektywami. I jak ręce coraz głębiej i coraz głębiej i jak coraz dalej tymi samymi szlakami dworcowymi, i jak tak w kółko i ręce coraz głębiej i głębiej, to jedna dłoń, jeden z pięciu palców jednej z dłoni, palec zgięty zwinięty natrafia na coś. To coś jest jakby papierowe, jakby papierowe. Palce rozwijają się z pięści w chwytną dłoń i macają ten papier jakby. I chwytają. I wyciągają. I jest papier a nawet dwa. A ten jeden papier to okazuje się, podniesiony do oczu, banknot dziesięciofuntowy, a ten drugi papier, się okazuje banknotem także, z tymże dwudziestofuntowym.
I następuje coś w rodzaju szoku. Coś w rodzaju olśnienia. Coś w rodzaju iluminacji. Coś w rodzaju euforii. Bo oto okazuje się, że ma na wszystko, że ma wydrukowanie biletu, przez to na powrót (żeby tylko jakiś autobus jechał) do Glosta i powrót do pracy, że wreszcie jeśli ma w sumie trzydzieści, to ma na piwo (żeby już jakiś pub dworcowy był otwarty!). i oto Oddek jest szczęśliwy. Najpierw, choć spragniony piekielnie, idzie do kafejki, chwali się pieniędzmi, siada jak pan przed kompem i loguję się, znajduje, drukuje, ma bilet. Teraz szybko na piwo. Jedno, lecznicze. Drugie, dla wyrównania, nasycenia, dolania, utrwalenie euforii jeszcze niepewnej, jeszcze nieśmiałej, jeszcze nienarodzonej jakby (oby nikt jej nie wyskrobał). I idzie Subman do kas i pokazuje bilet i pyta czy mógłby wcześniejszym jechać. Dopłata. Nie ma na dopłatę. Az tyle to nie ma. Ale wszystko zależy od kierowcy. Wiec idzie Oddek do kierowcy, który właśnie stoi przy drzwiach autobusu odjeżdżającego do Glosta. I okazuje się, że to jest ostatni autobus odprawiany do Glosta, bo przecież katastrofa, bo przecież kataklizm. I Oddek pyta, czy go zabierze, bo on by chciał wcześniej. A kierowca, w końcu jedyny przyjazny, jakby za sprawą tych trzech dych i tych dwóch piw świat nagle diametralnie się zmienił, zwrócił swoją przyjazną stroną ku niemu, kierowca potwierdza, że zabierze, że jemu wszystko jedno, że zabierze, bo to pewnie ostatni autobus do Glosta dziś, a on, kierowca przyjazny, ma wolne miejsca jeszcze, więc Oddek wchodzi, szczęśliwy siada, jeszcze nie do końca wierzy, ale już go sen morzy, już wie, że dojedzie, że będzie koło południa u siebie, że jeszcze odpocznie i wieczorem pójdzie do pracy, ze w domu ma komputer, ma Internet, ma telefon, ze wszyscy będę niebawem wiedzieć, ze umierał, a przeżył, że z bezdomności w domność się udało przedostać, że wszystko jest w porządku, że kiedyś się te rzeczy odbierze od Dereka, że jest ok, i już zasypia, i zasnął, i obudził się dopiero u siebie?.
Więc, co o tym myślisz?