Sajonara ćpuny? Część I
Jaki dostanę ?pasiak? ? miałem dowiedzieć się nazajutrz. Ten, który miałem na sobie teraz, to nic innego jak porwane na wszystkich szwach, za duże, poplamione pomazane rożnymi kolorami olejnych (olejnych?) farb, brudne, afunkcjonalne (jeśli portki mogą być funkcjonalne) ogrodniczki, z popsutymi, nie działającymi zapięciami na skręconych, poszarpanych paskach podtrzymujących, dziadowskich szelkach, oraz coś w rodzaju koszulo kurtki, też pierwotnie zielonej, teraz w ciapy mazaje plamy, jak spodnie. Tylko że inaczej. Te dwie części stroju nijak nie mogły stanowić całości, kompletu. Nie dość, że syf, to jeszcze niedopasowany syf. Katana na guziki. Do tego, nie posiadając własnych ciapów (nie używam, brzydzę się) czy klapek (zapomniałem spakować, pośpiech) ? dostałem coś w rodzaju chodaków. Z siatką na górze. Na wysokiej podeszwie. Szczelnie kryjące stopę po podbicie. I one piły. Nie tak jak ja na długo przed wyjazdem do Milejowic, ale jednak. Wszystko to było dość dolegliwe. Nie to, że nie do zniesienia, nie ? zniosłoby się pewnie jakoś, ale przeszkadzało srogo. Się chyba nigdy aż tak nie komfortowo nie czuło, wcześniej.
A przeczcież poczuwało się różnie? Kiedy wracając z trzydniowej wycieczki do Przesieki człowiek wpadł pod pociąg na naszych czujnych, skacowanych, umęczonych oczach, a my na całodzienną podróż na czterech mieliśmy jedną małą sodówkę? (a wyjeżdżając każdy małą fortunę miał?) I serca nam stanęły i miały nie ruszyć już nigdy… I oddech zawiódł, a karetka nie nadjeżdżała. By nas ratować, nie nieszczęśnika, co co się na tory zwalił…Czy kiedy się budziło bladym zimnym wiosennym świtem na jakichś dziesiątych piętrach, w krzakach jakichś, obcych miastach nieznanych miejscach nowych jakichś okolicznościach także poczucie mając znikających promili i organizmu domagającego się ożywczej dawki? Czy kiedy groziły więzienia, niechciane dzieci, bandyci, czy wtedy człowiek czuł się dobrze? Nie, też nie. Jednak tak źle, jak wrzucony do piwnicy Monaru i rozebrany nocą, przebrany zawiedziony na przesłuchanie, ok., potem do łóżka, ale na drugi dzień, upokorzony, obserwowany, dalej przesłuchiwany?I widzieć tą Anule (w podobnym do mojego „pasiaku”, który okazał się jedną z bardziej dolegliwych jej zmór, choć były większe…) jak bidnieje w oczach i błaga i skomle i pochlipuje, że nie da rady, żeby wracać, szepce, uciekać, czytam z ruchu warg, jak mówi, że nie wytrzyma, a ja jeszcze łudziłem się, że wytrzymamy, że damy radę, że jakoś i to przeżyjemy?
Jaki dostanę ?pasiak? ? miałem dowiedzieć się nazajutrz, ale się nigdy nie dowiedziałem.
Społeczność? Trzydziestu nie naćpanych narkomanów i trzeźwiejących alkoholików w jednej sali zasiada by radzić. O czym? Dziś najważniejszy temat jest jeden (bo tematem może być wszystko, od krzywo powieszonej skarpety, przez to, dlaczego włosy rosną dziewczynom na klatach, po to, w jaki sposób tak się dzieje, że ktoś wredny jest wredny; wtedy dzwonisz w dzwon, wszyscy rzucają wszystko i zbierają się w tej sali by radzić, by dyskutować podobne sprawy życiowe, na społeczności, na kurwa społeczności) ? oto przybyła do nas nowa dwójka. Anulix siedzi na ścianie naprzeciw portretu patrona i guru tej ?społeczności? ? Pana Kotańskiego. Obok niej kilka osób. Po obu stronach. Ja na ścianie przy wejściu. Naprzeciw mnie okna a pod nimi na krzesełkach większość tej hałastry, z Winterem i głównym terapeutą na czele. Główny terapeuta ma dłuższe blond włosy, jest chudy i wysoki. Winter to Winter, cokolwiek by się nie działo, jakoś na niego liczę. Terapeuta – widziałem go wczoraj, przyjechał na ścigaczu. Sympatyczny, sprawia wrażenie sympatycznego. W rogu przy stoliku siedzi gość z zeszytem. Coś notuje. Potem okaże się, że to schizofrenik, któremu powierzono zadanie spisywania treści tych spotkań, to mu sprawia przyjemność, może ma na niego jakiś terapeutyczny wpływ, cholera wie.
Zaczynają deliberować. Od razu pojawia się kwestia, czy jesteśmy parą. Otóż z tego co widzieli wczoraj, kiedy ja czekałem za bramą, przechadzałem się tajejąc, tajałem, puszczało mnie, czekałem, i oni czekali, aż mnie całkiem puści, parking dla tirów i dla samochodów osobowych z kibicami co na mecz Polska Czechy do Wrocławia zjechali właśnie tego dnia, parking przy autostradzie, głównej trasie, ruch; ja, to kawka na stacji, to snikersik, woda, dużo wody, z kranu, bo pieniędzy się wyzbyłem, więc woda, ciepła, z kranu, z kibla, w końcu przyjechałem się leczyć, na odwyk, do szpitala, po co mi kasa, chociaż i tak miałem tylko na podróż, więc skąd, kto wiedział, że będę czekał, kto wiedział, że łaziłem, i tajałem, i łaziłem, i wtedy Anula w oknie obgryzając paznokcie i prawie płacząc, patrzyła, czekała, więc oni, że coś tu jest na rzeczy, wiec oni, że na ich oko, jest coś na rzeczy, bo nawet jak już puścili, jak przebrali jak pajaca, jak zabrali wszystko i wrzucili do pralki choć czyste, a buty do miski by mokły, choć brudne, ale nie uprali, tylko do miski, by zmoczyć, jak zawiedli do jakiegoś kierownika, też z bandy, ze społeczności, zdrowiejącego, tyle że ze stażem, i on resztę rzeczy, najbardziej osobistych rzeczy, zeszyty, zapiski, notesy, noże od ciotek Basiek, torby na ramie, on resztę tych rzeczy badał, czytał, zaglądał, a Anula stała, bidna, patrzyła, już jakby z ulgą, że jestem, ale blisko była, wszyscy spać poszli, też wcześniej czekali, ale jak się dowiedzieli, że wchodzę, odpuścili, ona nie, więc coś na rzeczy jest?
A cwany terapeuta, widząc z lekka już?jak z lekka, całkiem zaniepokojoną, mocno zaniepokojoną, zawiedzioną, zahukaną, zmęczoną, rozczarowaną Anulę, terapeuta cwany w taką tyradę, że ho ho. Że oto jego nie obchodzi, on w ten deseń, że on tylko tyle, że oni tu mają złe doświadczenia z parami, i że widział, wszyscy widzieli, że my coś więcej, niż dwójka znajomych, że coś jest na rzeczy, że coś jest więcej, i gada, i gada, i gada, i nagle wypala, przeklinając, czym jeszcze bardziej Anulixa zahukując, wali pytaniem, jednym, drugim, jak długo się znamy, skąd, ile razy razem piliśmy (hi, hi) ile razy razem ćpaliśmy (?) ile razy razem spaliśmy (kilka, ale zawsze było jakoś dziwnie?), i na koniec wali pytaniem, pytaniem wali ostatecznym, to jesteście parą, kurwa, czy nie, no?! Anula zdławionym głosem, nie wiedząc chyba do końca co mówi, ale mówiąc, płacząc już prawie, palnęła, no. No, no, no jesteśmy?
A tam szmer triumfu, szelest satysfakcji, pomruk radości, złamani, wykryci! Chcieli zakamuflować, zatuszować, przemycić siebie, jako nieparę, oni, para, jako nieparę?
Więc musiałem, zabrać głos, trzeba sytuację ratować, Ankę mi zastraszyli, zagadali, my sami inaczej się umawialiśmy, całe dnie, całą drogę się umawialiśmy, że nawet jeśli w rzeczywistości coś już nas łączy (a łączy? co…?), to dla nich nic nas nie łączy. Więc ratować. Się myślało, że da się ratować.
Podniosłem rękę. Zabrać głos chciałem. W końcu to nas chcieli poznać, więc mnie wysłuchać musieli także. A byłem całkiem trzeźwy. Wczorajszy, ale trzeźwy. I wypoczęty, wyspany. Bite osiem godzin mocnego zdrowego snu.
Przyjechaliśmy wczoraj. Podróż trwała cały prawie dzień. Wyruszyliśmy z berzy w grodzie o ósmej rano. Przybyliśmy na miejsce koło piątej po południu. Sobota była. I prawie tego promila mi wykazało. Więc musiałem czekać, aż wypocę, wydycham, wydalę.
Łaziłem. Z worem marynarskim łaziłem. Od bramy do stolika z siedzeniami pod daszkiem. Przy wielkim parkingu jak wspomniałem. Przy głównej trasie jak nadmieniłem. Tam wór zostawiam. Idę do kibli przy maszynie do kawy i słodyczy. Kolejne pięćset metrów. Przestrzenie. Przestrzenie. Szczam, pije wodę. Wracam. Siadam. Dzwonie do Pieczary, żeby oddzwonił. To mój ostatni telefon. Przez następne cztery miesiące bez kontaktu. Gadamy. Telefon pada. Nie wiem która godzina. Nie mam zegarka. Wora nikt nie ukradnie. Do tego stolika nikt nie dochodzi. Jest na skraju pola już. nie dojdą. Nie w głowie im. Ani dojść, ani kraść. Kibice. Wracam. Biorę wór. Idę pięćset metrów w stronę Monaru i tam kładę się pod wielkim drzewem. Między parkingiem a ?ośrodkiem? jest kawał polany z drzewami. Jakieś betony. Wokół tej drogi i tego parkingu pola. Buraków? Po horyzont?Kładę się, leżę. Biorę wór. Idę do stolików pod daszkiem. Zostawiam wór. Wór ważący dwanaście gdzieś kilo, może więcej, noszę, by się zmęczyć. Znaczy czytaj wytrzeźwieć. Idę do kibli. Leje. Pije wodę. Kupuje tą kawę. Jakiś bilon znajduje. Na kawę. Na coś słodkiego. Wracam do stolików. Piję. Obserwuję kibiców. Piją piwo. Piją wszystko. Zatrzymują się na dziesięć piętnaście minut i spadają. Ale naliczyłem już setki samochodów, autokarów. Jaką na mecz Polska Czechy. Zdążę przed tv? Biorę wór. Idę pod drzewo. Kładę się. Zostawiam wór. Idę pod bramę. Zrobiłem już pare kilometrów z worem i bez wora nie mało. Pocę się obficie. Dobrze. Słabnę trochę. Nie obchodzi mnie to. Malo mnie już obchodzi. Żeby tylko tam wleźć. Albo iść spać pod drzewem i spróbować jutro. Jest ciepło. Czarne chmury idą. Nadciągają czarne chmury. Burza. Dzwonię. Wychodzi dwóch. Dmucham. Jeszcze pół promila. Nie pytam która godzina, ale na oko ósma. Nie zdążę. Wracam pod drzewo. Kładę się. Leżę. Wstaję. Biorę wór. Idę do stolików. Siadam. Patrzę to na wyłączony telefon, z którego nie skorzystam przez cztery miesiące najmniej, na kibiców, których już niewielu. Zaraz już ich wcale nie będzie. Tylko tiry i zaspani ich kierowcy. Zostawiam wór, idę do kibli. Sikam, piję wodę. Wracam. Biorę wór. Idę do drzewa. Kładę się. Próbuje spać. Czarne chmury płyną bokiem. Nie zasypiam. Biorę wór, idę do stolików. Siadam. Zapada zmierzch. Zostawiam wór, który wziąłem. Boli mnie bark kark od wcinającego się paska wąskiego niewygodnego marynarskiego białego wora. Który dostałem od Jurka Jakobi. Wór przepłynął cały świat. W Monarze pewnie nie był. Czy będzie? Zostawiam wór. Idę kibli. Wykasztaniam się. Piję wodę. Dużo wody. Wracam. Biorę wór. Wracam do drzewa. Po drodze na dróżce kamienistej znajduję kawałek listka. Listka relanium piątek. Są jeszcze trzy sztuki. Biorę jedną. To co Anka miała ze sobą, zjedliśmy w autobusie. Resztę wyrzuciliśmy na dworcu we Wrocławiu. Nie było sensu brać. Zabraliby, wyrzuciliby człowieka. Zakazane. Niedopuszczalne. Wziąłem sztukę. Wór. Pod drzewo. Leżanko. Wór. Do stolika. Kilometry. Siedzonko. Prawie ciemno. Do bramy. Dzwonionko. Dmuchanko. Jeszcze polataj. Poczekaj. Przyjdź za godzinę półtorej. Ok. Drzewo, wór, stoliki. Kibel. Woda. Szczanko. Ścieżka. Stolik. Pole. Wór. Drzewo. Ciemno. Drugie Relanium. Jestem też lekomanem? Oczywiście. Muszę nim być. I narkomanem. Lepiej będą patrzeć. Trzecie relanium. Drzewo. Wór. Stoliki. Kibel. Woda. Wór. Drzewo. Mała drzemka. Wór. Brama. Dzwonek. Dwóch idzie. Dmuchanko. Zero zero. Absolutne zero. Wchodzisz. Która może być godzina? Nie pytam. Jest całkiem ciemno. Jest najdłuższy dzień w roku.
Więc jestem na drugi dzień trzeźwy, choć wczorajszy. I przed. I przed przed. Bo gdzieś się musiałem wyzbyć pieniędzy, które tu, podczas terapii, nie będą mi potrzebne. Więcej. Przeszkadzać by mogły. Zresztą mają być dosłane, co mnie coraz mniej interesuje?
Podnoszę rękę. W sprawie tego, czy para, czy nie para. Udzielają mi głosu?
CDN
Więc, co o tym myślisz?