Sajonara ćpuny! cd IX

Kabanosy są najlepsze na przekąskę na świeżym powietrzu. I do tego poniedziałku wtorku nawet nie wiedziałem jak wielki wybór kabanosów oferują nasze nadwiślańskie sklepy osiedlowe. Wielki zaiste. Alleluja. I jeśli nie kupowane na tony ? są one nawet w przystępnych cenach. I ciepłe jeszcze są bułki. I musztarda. I z browarem chłodnym acz co do smaku to wiele do życzenia.
Przechadzałem się tym bulwarem nadwiślańskim z Doro kiedy tu mieszkaliśmy parę lat temu. Dłuższą przechadzkę dwa mosty dalej zrobiłem sobie raz z Sią i Olą. Mostem, który widzę na lewo, jeździliśmy jeszcze rok temu z Sią rowerami. Dwa razy dziennie. Codziennie. Duda robił mi tu zdjęcia i ja tu robiłem zdjęcia nie tylko Dudzie. Przesiadywałem tu rankami, dniami, wieczorami, nocami. Wychodziłem na spacer z kotem. Na smyczy. Z kotem Krzysiem, a jakże. Piłem tam, przyćpałem z raz, dwa, spałem, opalałem się, leżakowałem. Patrzyłem na wioślarzy czy kajakarzy. Na statki stateczki pływające po rzece. Na barki co płynęły dalej. Na ruch na mostach. Przesiadywałem w powstających tu w sezonie sezonowych knajpach. Włóczyłem się głodny, szastałem pieniędzmi, zabijałem tam czas spacerując długo, siedziałem sam i czytałem, siedziałem w towarzystwie i gawędziłem. Po drugiej stronie był Stadion Dziesięciolecia.

Nigdy tędy nie biegałem. A żałuje. Zaiste wymarzone to miejsce na przebierzkę kilkukilometrową. Jeszcze wtedy nie miałem jazdy na bieganie, a jak już miałem, bliżej był Wał Międzyszyński i tam się truchtało.
Więc się je kabanosy raz cielęce raz indycze macza w musztardzie bułami świeżymi zagryza, piwem zimnym popija, robi się coraz cieplej, coraz luźniej, coraz radośniej, coraz bardziej gorąco, już nie ma co z siebie zdejmować, a przecież całkiem rozebrać nie sposób ? miasto. Godziny mijają, poza tą Wisłą są jeszcze parki pobliskie Powiślańskie, które przespacerowuję i tu na ławce, tam na ławce, się muzyki z MP trójki słucha, różnej bardzo muzyki, ale nie żeby jakiejś oryginalnej, autorskiej, raczej komercyjnej. Się gołębie karmi i mija pomnik pana, na którego kolanach siadła kiedyś Sia, wesoła jeszcze.

Gorący beton, ciepłe kiełbasy i wzbierające temperaturą browary. I tak cały dzień. Całkiem beztrosko. Nie całkiem na golasa. Ale spiekło. Na czerwono, na raka. Znaczy mnie, bo koleżanka już pierwszą opaleniznę przy innej wcześniejszej okazji nabyła. Dla mnie była to pierwszyzna, wiec na raka.
O dziesiątej dwadzieścia trzy przy samym brzegu rzeki popłynęły w stronę zalewu Zegrzyńskiego kaczki. Rodzinka. Jedna duża a za nią ? nomen omen ? gęsiego, pięć berbeci. Kiedy zmieniliśmy po raz trzeci miejsce i siedzieliśmy kilkadziesiąt metrów dalej nad tym samym jednak brzegiem, o trzynastej czterdzieści pięć rodzina kaczek wracała w tym samym tempie. W komplecie. Wycieczkę se zrobiły. Ptaszki.

Rozśmieszyło mnie to zjawisko. Centrum stolicy a tu rodzina kaczek płynie ciurkiem na północ a potem, po godzinach w tej samej konfiguracji, machając pod wodą szybko nóżkami ale tak, że ptasie ciałka które wystają z wody płyną ?płynnie? i stabilnie, równym tempem, elegancko i z klasą, beztrosko ale w niejakim pośpiechu.
Słońce prażyło niemiłosiernie. Paliło i grzało, mocno, ale nie do przesady, raczej przyjemnie, błogo. Po takiej godzinnej czy dwu sesji nadwiślańskiej ? spacer, park, sklep, kabanosy, bułki, jakieś piwko. I czas leciał. Nie chciało się nic zmieniać, donikąd jechać, nigdzie wracać. Już się wróciło, z drugiej strony rzeczywistości. Jednak jednak jednak?

Napełniony rozgrzany sfermentowanym słonecznym mięchem postanowiłem wracać. Późne popołudnie. Powoli, bardzo powoli się tą Wisłę zostawiało i przemierzało betony trawniki drzewostany ulice torowiska place: tramwajem na Centralny, tam torby ze skrytki, z przechowalni, do wiszących kutasów po ostatnie zakupy czytaj więcej piw i więcej wódki, a co, teraz już wódki, sytuacja się rozwija, sytuacja się w tym kierunku rozwijała, nie ma co się certolić, wódka, wódeczka.

Pociąg osobowy, a jakże. Tłok, tłum, wrzawa, pot, ścisk, brak przestrzeni, brak miejsc, brak powietrza, brak komunikacji, brak potrzeby komunikacji, milczenie, spojrzenia, ciekawskie, wrogie, zdziwione. My na bagażach w przejściu między przedziałami, niestety, daleko od kibla, tak wyszło, jedna bardacha na cały skład.

Jednak zmęczenie, jednak dopiero teraz cały stres, cała trauma opadła, sflaczeliśmy siedząc w tłumie. Się jeździło setki tysiące razy tą trasą, ze Śródmieścia (był czas, był okres czasu, że od czasu do czasu ? z Powiśla) osobowym do grodu radomskiego. Kiedyś się w tym osobowym co raz spotykało Czenga, przez jakiś czas dekady temu trwał ten zbieg okoliczności. Się wie, że tłum się przerzedza w miarę oddalania od stolicy i że w Warce wysiadają resztki a do samego końca jedzie tylko kilka osób. Więc z konsumpcją wódeczki poczekaliśmy, aż się całkiem przeludni, aż wolne, aż spokojnie, aż legalnie, aż nikomu nic i wszystko z godnie i smacznie.

Stary miał pić dalej. Anka i ja mieliśmy zatachać bagaże do mnie i pić dalej. Mieszkańcy Milejowie mieli dalej nie pić i nie być narażeni na wpływ toksycznej pary niepary, co to zagrożeniem miała być nie lada. Wszystko wracało do normy. Ale oto pierwsza fluktuacja: staruch nie nawalony wita powracających zniesmaczony w drzwiach. Jak to? W sobotę, jak rano leciałem na przystanek do tego piekła, stał jeszcze w krzaczorach zwanych poetycko oleandrami ? i walił. Niedziela, poniedziałek, jest wtorek, powinien jeszcze albo pić, albo umierać. A on w formie! Czyżby odejście syna marnotrawnego tak go postawiło na nogi? Uzdrowiło? Momentalne działanie w wyniku mej absencji? Cud?
Torby zostały, my w teren. Stary zdezorientowany.

Rano powiedział, że ma zdeformowaną twarz. No dostał tydzień wcześniej po mordzie, ale przecież zasłużył! Od razu zdeformowany?

0Shares