Sajonara ćpuny cd.VII

Leżałem. Przeszły dwie z psem, ale nie zagadałem. Wiedziałem, że nie ma sensu. Nic by nie powiedziały. Albo skłamałyby. Społeczność?Poszły, przeszły, wróciły, weszły. Leżałem. Bez zegarka ciężko określić upływ czasu, ale ma się to wyczucie, wiedziałem, że mogły minąć dwie godziny. Wiedziałem, że Anka będzie usilnie namawiana, nagabywana, osaczana, żeby nie wychodzić. Nie wiedziałem tylko jak usilnie.

Wiedziałem, że nawet jak się zdecyduje wyjść, zbieranie prania ze sznurów, pakowanie, formalności ? wszystko to długo potrwa. Jak się zdecyduje nie wychodzić, da mi jakoś znać, nie wiem, wyśle kogoś za bramę z wiadomością, choć nie będzie to łatwe (zakaz zbliżania się do bramy nawet tym z najstarszym stażem) to coś wymyśli. Jak nie, poczekam do wieczornego spaceru i zagadam.

 

Jak nie ? poczekam do rana do porannego biegu, i zapytam. Ciepłe noce. Do parkingu się już przyzwyczaiłem. Leżało się bosko. Trawy pachniały, tworzyły wygodne posłanie. Błogostan. Poczekam. Tak kombinowałem.

Słyszałem, że czasem ?oni? zamykają człowieka na siłę, wbrew jego woli. I taka opcja wchodziła w rachubę. Poczekam.
Najgorsza był jednak ta niewiedza. I to zwątpienie, przekonanie narastające, że nie dowiem się niczego. Gdybym wiedział, coś bym przedsięwziął. Zacząłem swoimi spacerami zataczać coraz szersze kręgi tak, że raz na jakieś dziesięć minut zbliżałem się ogrodzenia i widziałem budynek, jednak nic poza tym. Czasem jakaś postać, dwie, ale nie znajome, obce, odległe. A w ogóle czerwiec: wszystko bujnie zarośnięte, drzewa, krzaki, zarośla dzikie, gąszcz woniejący ostro, owadzi ? wszystko to przesłaniało widok. Oszołamiało.

Do bramy się nie zbliżę, wiedziałem, nie, nie dam im tej satysfakcji, że tyle czekam i że tracę wiarę, czy cierpliwość. Spokojnie spacerowałem w oddali. Jednak do tego ogrodzenia z boku raz czy dwa się zbliżyłem. I zobaczyłem, ledwie dostrzegalne sylwetki czterech pięciu osób. Jedna, zgarbiona, w zielonkawym drelichu, dziewczyna, chyba Anka, mocno ociężała i pochylona, jakby idąca na stracenie; reszta, raczej faceci, ubrani normalnie. Eskorta. Gdzie ją wiodą? Zobaczyłem, że niesiony jest kosz. Ten sam, albo podobny, w którym nieśliśmy mokre ciuchy żeby rozwiesić je na sznurach. Eureka! Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie zbierać ten swój staf, co wysechł. Będzie się pakować? Tego nie mogłem być pewny. Przeszło mi nawet przez myśl, że idą ją zamknąć w jednej z klatek, takich, jakie miały psioki zamieszkujące ?ośrodek?. Dużo psioków: haski, wilki, wilczury, kundle. Właśnie tam, którędy szli.

Oddaliłem się i czekałem. Trochę poleżałem, trochę połaziłem. Połaziłem, poleżałem. Trawka, słonko, droga, pole, odgłosy samochodów mknących trasą szybkiego ruchu. Zwiastun drogi przede mną ? tak brzmiały. Znów zbliżyłem się do ogrodzenia. Nic, cisza. Nikogo. Żywego ducha. Która godzina? Upał, woda mi się kończyła. Leżałem, leżałem, leżałem. Wróciłem do ogrodzenia. Z daleka, bardzo daleka dostrzegłem, że wracają, a Anka ma na sobie już zmieniona, żółtą koszulkę. Żółta koszulka. Jak żółty szalik. Który gdyby nie pokazany jej na radomskiej terapii, może uchroniłby nas przed tą wycieczką. Puścili jej na terapii Żółty Szalik (ja już wtedy nie uczęszczałem, byłem na detoksie), nie wiadomo po co, w celach edukacyjnych, naukowych, terapeutycznych. Nie przypuszczali, że zadziała jak najsilniejszy najzwyklejszy wyzwalacz. Gajos pozwalając wnikać życiodajnej substancji przez tkanki swego przełyku to za wiele. Od razu poleciała się napić. Mi też nie wiele trzeba (było). Więc się później jakoś stykneliśmy i dalej razem gaz. I nie dobrze, źle się działo. Aż doszło do tego, że należało skorzystać z propozycji terapeuty Piotrka i spróbować tego Wrocławia. Bo wszystko zaszło za daleko.

Żółta koszulka. Jakieś jednak poruszenie, ludzie, eskorta. Wszystko to mogłem z odległości zaobserwować. Potem znowu nic. Leżałem. Cisza. Upał nie słabnie. Może jest trzecia, może czwarta po południu. Trochę już czekam. Ale teraz jakby pojawiła się nadzieja, że czekam z sensem. Że jest po co . Minął czas.

Z kolejną gałązką dorodnej trawy przydrożnej w pysku, wysysając z niej sok i żując łodygę, odwróciłem głowę w stronę bramy i zobaczyłem ich, troje, czy czworo, jak wychodzą, jak niosą jej torby, ale oddają zaraz jak widzą, że kieruje się nie w stronę przystanku, skąd do Wrocławia, tylko w stronę parkingu i drzew, gdzie leżę z głową na worze i nogą na nodze w powietrzu – ja.

Chciała nieść te torby aż do mnie, ale krzyknąłem, żeby zostawiła tam gdzie jest, nikt nie zabierze, tym bardziej, że widać dobrze. Podeszła niewesoła i długo nic nie mówiliśmy. Milczeliśmy pocąc się i głowiąc, pociliśmy milcząc. A potem zaczęła opowiadać, jak bardzo chcieli ją zatrzymać. Trzy zebrania, dwie społeczności, indywidualne rozmowy z terapeutą, z lekarzem, z panią psycholog. Wiem wiem przecież, trwało to. Zapaliło się szlugę na pół. Napiło się wody. Mnie prawie natychmiast ogarnęły wątpliwości, czy zrobiłem, czy zrobiliśmy dobrze. ? Jak to, przecież przed chwilą byłeś pewny, taki pewny. Zawołałeś mnie. ? Zaczęła z niedowierzaniem. ? Otóż tak Anka, przed chwila byłem pewien, a teraz już nie wiem, zwyczajnie? Mam wątpliwości.

Ona miała możliwość powrotu. Ja jednak nie wróciłbym tam za skarby. Dla niej była jeszcze możliwość. Przynajmniej dla niej. Dla mnie nie, raczej nie, ale kto ich tam wie. Siedzieliśmy. Nic, tylko zacząć planować powrót. Ulga spowodowana porzuceniem tego miejsca, szok jeszcze po przebytej traumie, wszystko to powodowało, że humor wrócił, humor dziwny, głupawka, ale radość, że się na swoim postawiło, że się jest ?wolnym?, że się teraz trzeba będzie starać na własną rękę. Że zaczyna się lato. Że nie będziemy tam do następnego. Skazani na społeczność. Na terror chamstwa. Na uścisk niewygodnych i wątpliwych terapeutycznie reguł. Że są telefony. Że są (teraz już tak) jakieś pieniądze. Że się wróci do rodziny (jaka jest, taka jest, ale zawsze lepsza nić kurwa społeczność). Długo nie wstawaliśmy tylko delektowaliśmy się chwilą.

Milczeliśmy. A niebo ciągle było niebieskie. Mieliśmy czas. Dużo czasu. Każde pewnie już sobie jakieś plany roiło, ja sobie roiłem. Cieszyłem się czekającym przede mną wyzwaniom. Każde coś se myślało. Dwoje ludzi zagubionych, nie para, ale razem, ale z poczuciem solidarności, nie, za mało, może z poczuciem koleżeństwa, może nawet przyjaźni, już nie osamotnieni w zbiorowości, teraz połączeni tym ?wyjściem?, perspektywą podróży, powrotu, do normalności, jak się da, ale póki co, daleko od domu, po przejściach, tych z przeszłości, i tych świeżych. Każde chciało zobaczyć Wrocław, odwiedzić Warszawę, wrócić do Radomia. Miało się jeszcze dziać?

5Shares