Z trudem zaciągnęliśmy te bagaże torby wory na przystanek. Ona naprawdę spakowała się na długo, wzięła kupę rzeczy, dwie ciężkie wielkie torby turystyczne. (w tym legendarne już pięćdziesiąt par majtek i tyleż koszulek letnich ? korba?) Chociaż jak potem o tym rozmawialiśmy, to żadne z nas nie zabrało nic na chłody jesieni. A pierwszą przepustkę mieliśmy dostać za pięć miesięcy. Był koniec czerwca. W co ubrałbym się z początkiem października? Społeczność zaoferowała by mi jakiś łach? Może, nie chciałem się jakoś o tym przekonać. Zadowolony byłem, że się o tym nie przekonam.
Na ruchliwej trasie był jeden mały nieuczęszczany przystanek na żądanie. Tam czekaliśmy. Nie spieszyło się. Nie próbowaliśmy łapać stopa. Czekaliśmy na regularny autobus. Z poszarpanej brudnej i porwanej kartki z rozkładem jazdy się wywnioskowało, że autobus będzie za pół godziny. Dochodziła trzecia.
Zapakowało się do prawie pustego busa i za pół godziny było we Wrocławiu. Jak w większości miast dworzec autobusowy znajdował się blisko tego od pociągów. Już z okien samochodu można było docenić wyjątkowość i urok tego miasta. Dużego, jak się lubi, miasta.
Potrzebna skrytka na bagaże, żeby zostawić je na jakieś czas, wieczorem odebrać i wsiąść w pociąg, jechać. Na dworcu PKP w związku z mistrzostwami w piłę otwarto jakąś zastępczą przechowalnie na zewnątrz samego budynku, w jakimś baraku. Ceny kosmiczne, więc wróciliśmy na ten autobusowy i tam znaleźliśmy miejsca, gdzie u starej pani prowadzącej także kiosk z różnym badziewiem zostawiliśmy bagaże aż do dziesiątej wieczór za przystępne kilkadziesiąt złotych.
Kupiliśmy sobie coś do żarcia, podjedliśmy po angielsku na pobliskim trawniku i poszliśmy kupić bilety na pociąg. Dworzec imponujący, europejski, tak jeśli chodzi o architekturę jak i o ludzi. Międzynarodowo. Poszliśmy powłóczyć się po mieście. Gdzie? W którą stronę rynek? W którą Odra? Gdzie co ciekawego? Nie pytało się, się szło, się piło wodę (upał niemiłosierny, mimo godzin już popołudniowych) i się szło. Zaraz jeszcze coś do jedzenia. Potem już mały browarek pod jakimś drzewkiem przytulnym. Drugi browarem w parku. Się szło dalej.
Ulice, architektura, ludzie, z pracy, z dziećmi, raczej beztroscy. I ja raczej spokojny, Anka raczej głópawka. Postresowa. Post traumatyczna. Pourazowa. Humor z odzysku. Radość z niczego. Szczęście chwilowo za nogi złapane. Matka Boska osiedlowa wrocławska. Jak bułka. I kabanos. I piwo puszkowe mocne.
Pociąg się wzięło do Warszungi, można było jakoś przez Koluszki, Bydgoszcz, Kutno, srutno i płótno dojechać do Radomia po piętnastu godzinach, ale wolało się do Warszungi siedem godzin w nocy. A potem hulaj dusza w stolicy.
Pociąg odchodził po dziesiątej wieczorem. Był czas na trochę spacerowania. Na kilka odprężających i relaksujących po traumie i stresie piw. Ładnie. Coraz bardziej rześko. Coraz bardziej wesoło. Ale czas leciał, czas leciał, ładny Wrocław był za duży, nasze szlaki zbyt kręte i przypadkowe, tajemnicze. Należało kierować się zaraz z powrotem w stronę berzy, bo nie chciało się spóźnić. Bilety kupione. Znaczy bilet. Ja miałem jechać na kredycik. Kolejny.
(Właśnie napisałem odwołania prośby o umorzenie, trzeba na dniach wysłać. Minęło już sporo czasu. Trzeba się może pospieszyć zanim zaczną ścigać gończe psy, czy inne hieny.)
Ławki ławeczki trawka puszeczki papieroski parasolki drzewka? raj wolności i spontaniczności na ziemi, po piekle chorych zasad, chamstwa, przymusu i donosicielstwa.
W pociągu tłum. Na peronie już tłumy. Masakra i strach, nie chciało mi się stać tyle godzin. Koleżanka miała miejscówkę, ja jako na pół legalny pasażer nie mogłem liczyć na nic specjalnego. Ale się przeliczyłem, na własną korzyść. Otóż zgłosiwszy brak biletu, konduktor posłał mnie do wagonu, gdzie nie było prawie nikogo, wiele wolnych całkiem przedziałów. Miałem tam czekać. Ale przecisnąłem się w tą i z powrotem i z koleżanką przez cały pociąg z tymi bagażami, zajęliśmy pusty przedzialik, jak znalazł. Ja miałem nie spać i czuwać, Anka pójść miała szybko w kime.
I dziewczyna spała. Ja obserwowałem noc, potem wschód słońca ? moja ulubiona dobowa, ulubiona pora w podróży, w przemieszczeniach poruszeniach psychicznych i metafizycznych, a też fizycznych, geograficznych. A wstawało ładnie, i długo, i rozświetlało mazowieckie już równiny płasko i filetowo złociście. A okno moje wychodziło wprost na tę zjawiskowość. Zapatrzony, rozmarzony, delektowałem się widokiem powoli wschodzącego słońca, widokiem z pędzącego pociągu. Tak się rozmarzyłem, że jak koleś w Mińsku Mazowieckim wszedł i zapytał czy może przysiąść, powiedziałem jak nie ja ? proszę bardzo. I usiadł. I nawet raz czy dwa go zagadywałem. Jeszcze dwie godziny jazdy. Pół do szóstej rano. Kolo codziennie tak dojeżdża do roboty. Musi wstawać, jak niektórzy zasypiają. Więc rozmarzony nie zwracałem już na nic uwagi. I zasnąłem, na siedząco, jak siedziałem, choć miałem czuwać. A torebka koleżanki na siedzeniu koło kola. A tam kasa, bilety, dokumenty. Kiedy się obudziłem, jego nie było. A sakwa była. Są jeszcze uczciwi ludzie na tym łez padole.
Wylądowaliśmy na Centralnym przed ósmą rano. Już słońce, już dzień, już zapowiedź dnia upalnego.
Bagaże do przechowalni i hajda nad Wisłę. Się mieszkało na Powiślu, się szło dalej jak w transie, po tym wschodzie gwiazdy, po tym ośrodku i jego doświadczeniu, się szło i się przypominało, że się zna każdy kąt. I się przez sklep doszło nad wodę. Do wody. Śniadanie na betonie. Negliż poranny. Wstał wtorek.
Więc, co o tym myślisz?