Pić, nie pić

Postanowiłem nie pić. W ogóle.  W o g ó l e. Wogóle. Chciałoby się powiedzieć. Czy postanowiłem? Tak, raczej tak, ale bardziej: samo się postanowiło, a ja temu mocno kibicuję. Na razie. Na razie mi z tym dobrze. Trzy tygodnie. Ktoś się zaśmieje. Tylko trzy?? Ale kto nie pił alkoholu w ogóle przez ostatnie trzy tygodnie? Niewielu. Pewnie w moim przypadku było by tak, że jak bym się napił, nie skończyło by się na kilku drinkach, piwach, na jednym dniu. Kto wie?

Przesadzam chyba całe życie. Ostatni rok to była przesada prima sort. Sierpień tego roku ? megaprzesada.

Trzydzieści sześć lat i już? Koniec? No, kiedy wróciłem w poniedziałek z Jeżowej Woli ? wydawało mi się, że koniec. Nie z piciem czy ćpaniem.  Nie, z kurwa życiem. Myślałem, że umrę? Wracać nie miałem zamiaru, ale nie chciałem zejść u kolegi na podłodze. Na materacu tym bardziej nie, tam zszedłbym wcześniej, szybciej, dziwny to był materac, trochę w nocy się na nim tarmosiłem, tam złapał mnie kryzys, tam bujało jak na czterdziestometrowych falach Pacyfiku. oj rzyganko. Przeniosłem się na podłogę, bujało mniej, ale bujało. Tam nie chciałem zdechnąć, a zdychałem.

To, okazało się, był ostatni łikend miesiąca sierpnia. Mógł to być ostatni mój łikend w ogóle. Żarty, kurwa, żartami. To także ostatni łikend ciągu. Nie tylko sierpniowego. Zahaczyło się i o wcześniejsze. W piątek ognisko. Kolega (kolega!?) lat siedemnaście kończył siedemnaście lat. Nie byłem od lat dwudziestu na siedemnastce. Dlatego dałem się skusić. Choć nie chciało mi się z domu innego kolegi wychodzić. Zasiedziałem się. Dniami siedziałem i nocami. Szczególnie porankami, świtami bladymi, powstaniami słońca. Letniego. I do sklepu. Zanim pokemony ruszą. Okazywało się, że ruszają ze świtem. Na zakupy. Ja się chciałem po flachę przedrzeć jeszcze przed pielgrzymką, ze świtem, z kurami, a tu w samie w sklepie już trochę, już łażą, kupują. Coś, jeszcze do banku, nawet się człowiek do tego świata przyzwyczaja. Nie chciałem wracać. Na to krzesełko, taborecik. Bo jak już siedziałem, to potrafiłem siedzieć godzinami, dniami, dobami. W jednym miejscu. na jeden zlew się gapiłem, na te same szafeczki. Tyłem do szafki, przodem do zlewu i szafek kuchennych. Frontem na kuchnie. Z boku kolega. W fotelu. Ale on się przemieszczał. Ja nie, nie. Nie miałem potrzeby. Więc może nie wracać? Park, ławka, ludzie nawet nawet nie gryzą. Idą, kościoły modlitwy, ciche gadania. Ale jednak wracać. Jednak. Jak wyjść nie chciałem, wracać nie chciałem, zmieniać mi się nie chciało, trzeba było iść, i zmieniać.

Odwiedzali. Kolego wzywał, i odwiedzali.

Grzyb. Ser. Glut. Wycho.

Ja statyczny, zabrany. I kot Grzyba, Rycho.

Przynosili, to to, to tamto. Wódka z gwinta, a można było inaczej. Się przepijać nie chciało. Patology. Różne proszki i pigułki. No i palenie. Tego i owego. Dużo palenia. Bez palenia ani rusz.

Pigułki czuję do dziś, dawały znać o sobie na co dzień, flash backi i takie non top, nie były one najwyższej jakości, dziwnie klepały, ale klepały, niestety, człowiek nienażarty, połykał je w ilościach hurtowych, miało to pewnie znaczenie w późniejszych niedojściach do siebie.

Więc idziemy na ognisko. W dupie. W lesie. Na Woli. Ciemno. Już ciemno kiedy wychodzimy. Nie chciałem iść, ale namówili. Sam nie zostanę. Przystanek na Żeromce w Teatralnej na piwko. Nie wypiłem nawet łyka. Już coś nie wchodziło. Tylko wódka. Zostawiłem, poszliśmy. Wódeczka jakaś kolorowa w Naszej Szkapie. Też nie wchodziła, ale weszła, na siłę.

Na piechotę kilometry, ciemnym asfaltem. Ostatnie kilkaset metrów taksówką. Pod las. Potem droga niewidoczna wśród drzew niewidocznych. Po jakimś czasie jakieś światło ciepłe, ognisko. Doszliśmy. Już trwało, przewracali się. Spadali z zaimprowizowanych ławek (deski na słupkach, wysokie, za wysokie, bez oczywiście oparć).

Jeden wpadł w ognisko. Duże. Wszyscy go ciągnęli w przestrzeń bez ognia, zajął się niejeden, powpadali inni. Niezgrabnie gość został przeciągnięty. Pewnie się trochę przysmażył. Ale przeżył. Jeszcze żył. Zginąć miał potem.

Oni piwa. Dużo piw. My wódka. Z gwinta, brak szkła czy plastyku. Przepojka była, duża, dużo za duża, jedną ręką się nie dało. Najpierw okowita, potem dwuręczny przechył Coli osiem litrów.

Ściecha jasna na pieńku. Oni ścinali drzewa. Całe. Rąbali. Drzewa padały. Szły w ognisko przydługie. Jak to drzewa.

1Shares