Nie ma sensu dłużej siedzieć. Młody nic nie wymyśli. Ja wymyślę jeszcze mniej. Nie będzie wódki. Piwo jest bezużytecznie ? nie smakuje, nic nie daję, zwracane jest bezpośrednio po spożyciu, z krzykiem i wyciem, a też podduszeniem i zadławieniem.
Dzień wstał na dobre. Słoneczny nawet. Ciepły. Tyle człowieczego, ludzkiego. Dwa wieczory wcześniej, kiedy siedzieliśmy jeżowską bandą w jednym pokoju tego domu, i piliśmy, i wciągaliśmy, i gnuśnieliśmy w paranojach i czerstwych gadkach, dwa dni temu wstawał dzień i zażartowałem, że wstanie ciemny i pochmurny, jak nasze nastroje, które już kulały. I tak wstał: niebo pokryte grubym starym kocem ciemnej warstwy jednolitych chmur. I mimo że dniało, było ciemno. I uwierzył. Że wieszcze. A to już za wiele. Niezdrowe podniecenie. Było nieprzyjemnie aż.
Wyjść. Jak? Pojechać. Czym? Udać się w bezpieczne miejsce. Gdzie?
Szedłem teraz z komisariatu milicji. W charakterze świadka byłem, choć byłbym ?ukarany? gdyby stary chwilę wcześniej nie zawiesił ?sprawy?. Naskarżył biedaczyna, że się nad nim znęcam. Męczyłem w swoim życiu kilka dziewczyn, kobiety nękałem, ale żeby dziadka takiego?
Nie ważne? Szedłem potem, raz, że z rozpędu, bo cały tydzień z matką odwiedzałem, dwa, żeby może odpokutować te przeszłe grzechy czynienia z innych męczenników, do babci szedłem, odwiedzić, posiedzieć, pogadać, posłuchać, nikt nie przychodzi, Wojtek terrorysta tylko odwiedza. Szedłem, a tam na Białej mały sklep, otwarty, piwo. Mgła w powietrzu, chłodno. Jesień jakby. Piwo. Pomyślałem, taki sklepik mały osiedlowy. Dzielnicowe piwo. Małe? Duże. Jedno. Się nie raz z kolegą podpiło tak, w małym sklepie. Rano. Takie piwo smakuje specjalnie. Dzień otwiera. Szczególnie jak jest jakaś perspektywa. A zawsze była, zawsze się myślało. Miało plan. Morza południowe. Bez tego ani rusz. Muchozol. Wyprawy z podsiadaniem. Pieczara. Ser właśnie. Inni. Piwo z rana? Zimne, choć chłodno. We mgle. W ciszy. Na rozruch. Na złagodzenie kaca. Na początek. I jaki to nektar. Uśmiechy, żarty, wspomnienia. Anegdoty, tajemnice, komentarze. Informacje, konsumpcje, dnia oczekiwanie. Rozpoczęcie.
Młody Ser, Kuba, poszedł z łaski swojej kupić dwa piwa, sprawdzić siedemnastkę, kiedy mam. Nie wiedzieliśmy tylko, która godzina. Mój telefon rozładowany, jego u kolegi. Zegarka meblowego, zegara ściennego akurat brak. Ha, ha? Jest jednak ładowarka do Noki, zawsze jest jakaś ładowarka do Noki, wszędzie. W każdym domu, samochodzie niejednym. Dochodziła dziesiąta. Autobusy odjeżdżają tak i tak. I jeszcze tak. Trzy razy w ciągu godziny. Trzeci wrzesień. Dzieci do szkoły, bo poniedziałek, to nie pocieszało mnie. Towarzystwo zdrowych wesołych beztroskich dzieci, kiedy ja chory, jedna wielka troska, smutny raczej, struty.
Wyrzygałem piwo jak najpóźniej i postanowiłem pójść. Przeszedłem się kilka razy po podwórku ? nawet chodziłem! Ale słabo. Nogi jakieś watowe. Ziemia się kręci wyraźnie i buja. Do bramy, wyjrzałem na Starokrakowską. Ruch, widno, ludzie łażą. Jeden, drugi, wpadnie się na nich ? nie wyminie. Za szerocy są i idą ścieżkami niezbadanymi, krętymi. Brzydcy.
Chciałem wyjść jednak już ale bardzo nie chciałem wyjść jeszcze. Siedziałem i o Jezu. O boże. Całkiem geriatrycznie. I stękało się nawet!
Wyszedłem. Dzięki. Cześć Kuba, pozdrów tatę. Dziękuję. Na przystanku dzieci dwoje, małe. Jedna pani, nie stara. Szedłem ku nim. Przeszedłem. Nie stanąłem koło słupka. Minąłem, wyminąłem. Poszedłem. Nie odwróciłem się. Się szło. Autobus zaraz mnie minął. Szedłem i widziałem, że to daleko. Długa prosta, zakręt, długa w miarę nie prosta, aż pod blok. Droga prosta, długa.
Pić. Pragnienie. Marzenie o wodzie. Czy wejść do marketu i wypić wodę ukradkiem? Tak się chce pić. Obłęd. Masakra. Suchości, suchoty. Pić pić pić. Marzenie: woda z kranu! Dużo, dużo wody z kranu. Nie żadna Muszynianka. Nie żaden Żywiec, nie piwo, nie wody kolorowe. Woda z kranu. Ciepło, słońce, skwar. Są okulary, jest czapka, się idzie. Pić pić pić. I już coraz bliżej. Jeszcze minuty. To już blisko. Osiągnąłem chatę nawet szybko. Nawet w formie. Jakby szczęśliwy. Dwie szklanki wody na początek. Weszły. Chwila. Pięć minut? Dwie? Do kibla. Wyrzygałem. Ale pić pić pić. Straszne pragnienie. Suchoty, suchości. Woda smakuje jak nektar, jak woda życiodajna, jak ulga. Ale zaraz rzyganie. I strach przed odwodnieniem. Bo dłużej niż minuta już ta woda w trzewiach nie pozostanie. I tak cały dzień. Całą noc. Spakowany do szpitala już tydzień wcześniej, z telefonem pod ręką. Dzwonić? Że ból brzucha straszny? Dzwonić? Tak, ale jeszcze, ale jeszcze zaraz, teraz. Zaraz. Cały dzień, całą noc. Wiadra, baseny wody wypitej. Rzyganie jak na komendę, zaraz po konsumpcji orgastycznej. Dobrze, niedobrze. A każdy rzyg ? wrzask, krzyk, jęk, wołanie o pomoc. I tak cały dzień, całą noc. W nocy lepsza akustyka. Cały dom słyszał. Cały pion, cały blok, osiedle, miasto, województwo. Ryczałem, rzygałem i ryczałem, płakałem, wiłem z bólu po rzyganku. Nie mogę spać, tylko jęk i picie litrów łapczywie i zaraz rzyganie, piłem czystą wodę, wyrzygiwałem żółtawą. I krew z nosa. Mocz koloru kału. Kału brak. Ile to potrwa?
Więc, co o tym myślisz?