Nowy numer
Poszło gładko, jak nigdy. I nie pociłem się. Wszystko przyszło na czas a jak odchodziło, nie było już istotne. I tak powinno być. I to było dobre. Niby.
Droga miała być długa i skomplikowana. Zaczęło się tak, że wstałem gładko i o odpowiedniej porze, wsypany. Kawa herbata. Komputer. Ostatni mail wiadomo gdzie. Pakowanie ostateczne, zamykanie domykanie toreb bagaży.
Jeszcze próbowałem sobie przypomnieć czy niczego nie zapomniałem. Jeszcze chciałem posiedzieć w znienawidzonym kiblu: od kilku dni nie miałem takiej okazji. Dieta taka, że stolca brak. I tego ciemnego poranka się nie udało. Na autobus
Który przyjechał o czasie tak, że na berzie byłem przed czasem. Gazeta, szlugi i zaraz do pociągu, który jednak już stał grzał się i nie trzeba było czekać.
Bilety w portfelu, bilety w kalendarzu, bilety w koszulce, która obok bułek, które koło komputera w torbie nie wiem czy nie za ciężkiej, bo będą ważyć, na pewno nie wygodnej, rozlazłej, nieforemnej, wysłużonej.
Lekko. Lekko się szło jechało patrzyło myślało jakby nie myślało. Działało. Płyną przeze mnie obrazy myśli na przestrzał. Sytuacje. Na śmiech zbiera. Parsknąłem raz czy dwa. Ludzie mnie śmieszą. To dobry znak. Nie żebym się naśmiewał. Weselą mnie. Rozweselają. I to było dobre.
Autobus poranny. Pociąg. Drugi pociąg. Na lotnisko. Samolot. Autobus i drugi. Z lotniska i z Victorii. I w końcu, po godzinach, po kolejnych godzinach drogi, po prawie dwudziestu godzinach ?jechania? ? miasto docelowe. Bognor Regis. East Sussex.
Na chacie zostawiłem dwóch w transie. Rzeczy, o które się obawiałem, że mogę nie zobaczyć ich więcej, zaniosłem do Gela. Inne rzeczy, o które obawiałem się, nie zobaczę ich więcej ? zostawiłem. Nie wiem co zobaczę, kiedy wrócę, a wrócę na chwile pewnie, oby na chwile, na dłużej nie chcę, na pewno nie do grodu, chyba że jakiś cud, albo własna niesubordynacja zawiedzie mnie na powrót w szpony różnych nałogów. Z drugiej strony akurat na jakiś czas przed wyjazdem zaczęło się układać. Zaczęło mi się podobać, zaczęło się dziać dobrze. Wesoło, że wartościowo powiem nawet.
Doleciałem na kawie. Siedzieć koło takiej dziewczyny ? przyjemność, jakaś nieletnia modeleczka? Wyglądała. Otwierałem mały pojemnik na mleko i trysnęło. Jej na torbę, która obok. Białe krople nasienia dekatyzowały skórę brązowej torebki. I troche poszło na siedzenie między nami (nie siedzieliśmy ramię w ramię. Mała przerwa. Dystans. Private space). Podałem jej chusteczkę i powiedziałem, wytrzyj sobie dziecko. Dobrze ci było? Cudownie?
Potem ona zapytała o godzinę jakby się gdzieś spieszyła, ale nie mogłem jej pomóc. Telefon wyłączony a na ręku zegarka brak.
Na lotniksu miała być kawa. Zawsze był browar. Zawsze był czas. Teraz zdecydowałem jechać jak najszybciej na Victorie. Kierowco, jestem chwile wcześniej, zabiorę się? Early bird? Pewnie, wsiadaj.
Jechałem. Dojechałem. Sprawdziłem połączenie (jedyne) z wiochą do której zmierzałem. Było. Czekało. Dwie godziny czasu. Do baru. Do knajpy, w której zawsze. Tyle że zawsze trzy piwa żeby się poczuć. Trzy żeby się poczuć lepiej. Śniadanie dla picu. Trzy żeby poczuć się dobrze. Sto gram, żeby poczuć się bajkowo i w dalszą drogę. Stella. Cider. Guiness. A teraz? Dwie kawy. Ryba i frytki, już nie dla żartu, z głodu. Patrzylem na bezgłośny telewizor, słuchałem popularnej muzyki. Piłem kawy i myślałem. Dobrze mi było. I to było dobre.
Bagaże. Duze bagaże. Wychodziłem ze trzy razy zapalić. Miałem jedną paczkę szlug jeszcze z Polski. Postanowiłem palić w podróży. Zawsze to coś. Dwa razy poszedłem się odlać. Teraz już wiem, że poszedłem, bo potrzebowałem wydać jednego pensa. W starych angielskich czasach, kiedy placiło się za kible, mówiłeś, gdy potrzeba: I need to spend a peny. Muszę siku.
Wsiadłem do następnego autobusu i jechałem. Z samego Londynu wyjeżdżaliśmy ze dwie godziny. Masakra. Nudziłem się. Nie czytałem, nie myślałem. Jechałem. Ciemno. Ale miasto. Miasto przechodziło w miasto. Światła. Coś z ludzi. Brighton. Przypomniałem sobie słowa Gela, ze jest w Aglii miasto, gdzie nieustannie ?tańczą? 24 hours party people. Pomyślałem jednak że to tu, bo wcześniej bredziło mi we łbie jakieś Blackpool.
W końu tu. Stacja końcu Bognor Regis. Mineliśmy hotel, wiedziałem, że to ten, ten mój. Ale dalej?
I na przystanku wysiedli wszyscy i wysiadłem ja. Bagaże torby na ulice. Byłem gdzieś. Ciemno, mało ludzi. Przystanek. Wziąłem torby i powiedziałem do kierowcy: Butlins (nazwa hotelu gdzie mam pracować). On: dopiero co mijaliśmy, trzeba było mówić. Nic to, mówię. Gdzie taksówka? Gdzie przystanek? Jako dojść w razie czego. Kierowca popatrzył na mnie i rzekł wesoło: wsiadaj. Ja, że co? Wsiadaj. Że co, pojedziemy? Tak, jedziemy, podrzucę cię! Rejsowym autobusem publicznym? Możesz? Wolno ci? Oczywiście, że mi nie wolno, oczywiście, że cię podwiozę. I podwiózł. Po drodze podpytał. Pogadaliśmy zawiózł dowiózł. Do widzenie. Powodzenia. Dziękuję.
Dojechałem. Ale ale ale ? nikt nie wiedział kto ja i nikt mnie nie oczekiwał. Byłem zmęczony, więc perspektywa spania gdziekolwiek nie przerażała mnie w ogóle. Ale czekałem. I się doczekałem. Ktoś przyszedł i coś powiedział. Trochę zgadywałem. Odwykłem od tego gadania. I miało być nieźle. Znowu udało się.
Do tego momentu, cała podróż, dość wesoło i bezstresowo. Odwykłem i od tego. Nie nerwówka. Nie poty i myślenice. Co to jest, kurwa mać?
cdn
Jeden Komentarz
Więc, co o tym myślisz?
To dobrze, ładnie jechałęś. Pisz więcej, więcej spermy proszę