Benzyna Rosa

Otrzymuje zadziwiająco dużo życzeń świątecznych. Na przykład ostatnio, jakże miłe powinszowania od Eurotax.pl i PolskiBus.pl.

Na telewizorze sterczy dwunożna kartka z życzeniami od mojej pani menago. Nie mogę powiedzieć, że dziwie się, iż o mnie pamiętała. Choć ma „pod sobą” wielu pracowników, jest główną „szefową” w hotelu, gdzie pięć departamentów, a tam zatrudnionych po kilkudziesięciu roboli. Nie mogła o mnie nie pamiętać. Przecież nie dalej jak w poniedziałek i wtorek była moim szoferem. Nie każdy może liczyć na taki luksus. Była do moich usług już od wczesnych godzin porannych (na moje nieszczęście, rano czuje się jak szmata. Choć jestem morning person, znaczy działam najlepiej rankami – jestem też inna person, która czasami w ogóle nie działa).

Sarah pukała do mych drzwi przed dziesiąta. Nie mogłem jej nie otworzyć. Chciała mnie wozić. Ja też chciałem jechać, ale gdzie indziej. Ale jechałem z nią. Już od kilku dni przychodziła do mnie wieczorami. Ja siedziałem przy stole i butelce whisky, ona obok na sofie. Paliliśmy. Pytała mnie o różne sprawy co dawało mi wielką przyjemność. Lubię czasem być w centrum zainteresowania. Odpowiadałem i coraz bardziej mnie anieliło, rozkoszowałem się moja panią i butelką.

Obiecała że przyjdzie w poniedziałek i pojedziemy. Miałem jeszcze niedziele. Miałem jeszcze nadzieje, że mi jakoś cudownie przejdzie. To znaczy nie biesiadowanie. Miałem nadzieję, że mi przejdą wszystkie konsekwencje dla ciała i umysłu, pobiesiadne. Każdy wie jak to jest na drugi dzień, kiedy czuje się ze sobą nie do końca komfortowo. Tylko że ja się czułem ze sobą wcale. Ja się nie czułem w ogóle sobą. Jak musiałem do łazienki i spojrzałem w lustro – kto inny. Nie ja. O nie! To na pewno nie ja.

Lubię siebie i dlatego staram się szybko siebie odnaleźć. Kiedy wszystko boli, nic nie pasuję, nie ma mnie, są tylko zasadzki rzeczywistości, zgrzyty jaźni i pustka wszeteczna, lęk i paranoja – wtedy potrzebne lekarstwo.

I jest przecież tak, że nie trzeba iść do lekarza. Nie trzeba starać się o receptę na jakieś antidotum. Nie jest konieczne zwiedzanie aptek i zapoznawanie się ulotkami w opakowaniu. Można iść ulicę dalej i lekarstwo nabyć względnie nie drogo. Lekarstwo morderczo skuteczne. Medycyna nie zna leku o szybszym działaniu. Nie odkryto specyfiku, który pomagałby skuteczniej. I jaki urodzaj oferta mnogość i różnorodność tego samego leku! Różne smaki. Różne gęstości. Wszystko w płynie oczywiście – płyn przyswaja się najlepiej. Leki, które działają szybciej na dusze. I te, które łagodzą szmery w głowie i „prostują” nieprawidłowe myślenie. Syropy poprawiające nastrój i takie, które wtedy pogłębiają, bardziej delikatnie, lub też wręcz agresywnie i głęboko, uczucie szczęścia. Eliksiry uzdrawiające ciało. Usprawniające człowieka.

Pani menago pukała i ja „nie ja” wstawałem, bo wstać wypadało. Przychodziła z mężem potem już. Pozostanie zagadką, dlaczego… Szedłem do łazienki, rozpoznawałem tego „nie siebie” w lustrze i drżałem. Gdzie też pojedziemy jej najnowszą audicą  i dlaczego pojedziemy na pewno nie tam, gdzie bym sobie tego życzył? A życzyłem sobie szybkiego uzdrowienia. I pani też mi tego życzyła. Tylko mieliśmy zasadniczo różne podejście do tematu.

Pani pamiętała mnie z tego stołu, jak siedzę grzecznie i podpijając opowiadam jej wszystko wzloty i upadki mego życia. I pani zapamiętała z tego jedynie alkohol. Ja – bajkę.

Więc zamiast do doktora na ulicy obok, gdzie ta dostępność leków, mila obsługa i brak konieczności „wybebeszania” się kolejnego, pani wiozła mnie do lekarzy innych. I ci lekarze mówili, że nie mogą mi pomóc. Żadnych leków nie maja, nie znają się, nie mają kompetencji, prawo im nawet zabrania, żeby mi farmakologicznie pomóc. A ja kocham farmakologie. I benzynę najbardziej ukochałem.

Więc pani mnie wiozła dalej, gdzie ja wiedziałem już – też nie pomogą. A jednak – myliłem się. Terapeutka z którą rozmawiałem pierwszego dnia stwierdziła stanowczo, że mam pić dalej. Że pić muszę. Że nie mogę przestać. Że ustalimy sobie razem w przyjaźni grafik na cały tydzień. O boże, myślę, o tym to nawet nie marzyłem…

Zakochałem się. Miała na imię Rosa i mówiła też po polsku. Trochę za leciwa, ale w moim typie. Posłuchałem.

Życzyłem tylko sobie, żeby moja „apteka” była odrobinę bliżej. Nie na następnej, ale na tej samej ulicy, najlepiej w kamienicy (gdybym mieszkał w kamienicy) na dole.

Żeby mógł tam chodzić na golasa (często mi się to ostatnio zdarza), żebym mógł się nie myć (zdarza się, ale dobrzy a wredni ludzie kąpią mnie sami, za mnie), żeby miał tam kredyt.

Życzenia,. Pobożne życzenia.

Wszystkiego najlepszego!

 

ps. napisało właśnie do mnie Fotit.pl – że życzy

0Shares