Marysiu – do przodu!
Odwiedziłem w życiu niejedno muzeum. O pracy w którymkolwiek mogłem tylko marzyć. I marzyłem. Idea, żeby pilnować w muzealnych salach porządku, albo by gdzieś w zakamarkach piwnic czy strychów wynajdywać, może czyścić, może konserwować, przygotowywać do ekspozycji obrazy czy rzeźby, ta idea była mi zawsze bliska. Szanse na realizacje takich marzeń zawsze miałkie. A tu muzeum. I to wsi.
Muzeum Wsi Radomskiej to miejsce dla mnie dość sentymentalne. Tu miałem pierwsze praktyki. Tu malowałem chałupy i obrazy olejne. Tu spędzałem całe dnie przypatrując się życiu tej instytucji. Obserwowałem raczej brak życia. W te leniwe ciche dni tygodnia nie przybywało tu wielu gości. Nieliczni pracownicy rozrzuceni po kątach tej spokojnej okolicy. Raczej pusto. Raczej obszernie. Wolność i rajski anturaż. Spieczone letnim słońcem łąki i dające ożywczy cień wnętrza domków. Wiąże się z tym muzeum tak wiele ciepłych, szalonych, wesołych wspomnień jak nie przymierzając z Centrum Rzeźby Polskiej. O, i tu się działo. Ale w Muzeum Wsi działo się wcześniej. Orońsko później.
Wspominam je teraz, pisząc te słowa na kilka dni przed rozpoczęciem pracy na Szydłowieckiej trzydzieści, jako malowniczy kawał ziemi z rozrzuconymi po nim bielonymi chałupami. Są też większe budynki, drewniane, jak jakaś wozownia, jest spichlerz, są wiatraki. Zespól dworski, zespół sakralny.
Kto by pomyślał. Po tylu latach nieskoordynowanych zachowań para pracowniczych, wyjazdów za granicę w poszukiwaniu roboty, podejmowanych i tu, w kraju, próbach zarabiania jakichś pieniędzy – latach spędzonych w pijanym widzie, po niewielkich sukcesach, bolesnych upadkach, wrócę i zacznę prace w miejscu wymarzonym. Idealny pomysł na długo tej zimy wyczekiwaną wiosnę.
Jak mnie to nobilituje! Ech w moich własnych oczach urosłem w końcu do przeczuwanych ogromnych właściwych rozmiarów. Spełniły się marzenia, wypełniło przeznaczenie. Nie zabiegając specjalnie o pracę, przyszła ona do mnie krętą ścieżką zimowych romansów i upodobania do rowerów.
A miały być pieski. Też dobrze. Ale Muzeum Wsi o niebo lepiej. Bez porównania. I ta wiosna, która przecież musi kiedyś przyjść. I pewnie przyjdzie na dniach. Podczas moich pierwszych dni pracy w muzeum przyjdą ocieplenia i słoneczności.
A miały być pieski i mimo tego, że generalnie okej, to obawy były. Bo pieski pewnie w schronisku nie za szczęśliwe są. Bywają pewnie agresywne. Zapachy tam – żaden Wersal. Więc kiedy dowiedziałem się, że muzeum a nie pieski, jednak ulga.
Mam gdzieś zdjęcie. Gdzie? Może ciągle w Warszawie, może w torbie co ją zostawiłem u Gela, jak jechałem za granicę. W torbie tej ważne rzeczy, dokumenty, zaświadczenia, może i jakieś zdjęcia… Na fotografii siedzę przy drewnianym stole pod drzewem i piję piwo. Jednocześnie karmię czarnego zgrabnego błyszczącego kota. Zdjęcia zrobił Tomek. Jeździliśmy czasem do muzeum, bo raz, niedaleko, dwa, ta atmosfera: cisza, eksponaty zapraszające do zwiedzania, rozrzucone po pagórkach i zagajniczkach. Na tym zdjęciu mam też bardzo szerokie, bawełniane spodnie w drobne czarno białe paski. Czyj to był pomysł?! Pewnie siostry, ale trzeba dodać, pomysł ryzykowny, jak kowbojki za które raz dostałem w pysk na skwerku. Takie spodnie… Dla kontrastu Tomek miał wtedy na sobie dżinsowe spodnie i dżinsową kurtkę. To pewne. To był stały żelazny zestaw Tomka. Spodnie i kurteczka.
Co właściwie będę robił w muzeum? Nie mam pojęcia. Ze względu na specyfikę tej pracy oraz wyjątkowość okoliczności, jakie sprawie towarzyszą – nie łatwo powiedzieć. Charakterystyka mojej skromnej osoby też ma tu znaczenie.
Bajeczny seks z Edytą na trawie na środku pola, na terenie ośrodka, na polanie, pod gołym niebem, w biały dzień. Trawa pachniała jak i niegolone pachy koleżanki. Ona na na tej trawie sierpniowo aromatycznej, ja na niej. Oj jak pięknie!
Jest też zdjęcie mocno archiwalne. Czarni białe. Robione w latach szkolnych pewnie jakimś Zenitem. Zrobił je Jacek. Na tym zdjęciu jestem ja przy chacie, która właśnie bieliliśmy wapnem z dodatkiem niebieskiego barwnika. Bieliło się pięknie. Zdjęcie też niczego sobie. Kucam na nim pod chatą i robie kupę. Nie wnikając zupełnie w szczegóły dodam tylko że nawet jakoś widać efekt moich starań. Nie tych związanych z malowaniem drewnianych ścian.
Także robota w muzeum. Spełnienie marzeń. Marzenia się spełniają.
Praca w Muzeum Wsi Radomskiej to wielka dla mnie radość, trzeba dodać praca to społeczna, to wyrok, jakże przyjemny, wyrok sądowy, za jazdę na pijanym rowerze. Wyroki losu i sądu są niezbadane.
Więc, co o tym myślisz?