poniedziałek wtorek Edek

W poniedziałek wieść nawet dobra, a nawet dwie: się pojechało rano i na komendę i do sądu i jakoś poszło. Będą dalej prace społeczne. To okazało się jeszcze w poniedziałek przed tym poniedziałkiem po którym nastąpił wtorek i Edek był zszedł mi na rękach. W poniedziałek przed tym poniedziałkiem po którym nastąpił wtorek  – nie żeby po pierwszym poniedziałku nie było jakiegoś wtorku, był, pewnie był, ale tamten wtorek w niczym nie przypominał tego wtorku, po tym poniedziałku. A jak tak bardzo się różnił to jakby go nie było.

Zresztą nawet go nie pamiętam. A poniedziałek przed tym wtorkiem, znaczy poniedziałek po którym przyszedł ten wtorek, a szczególnie ten wtorek, który nastąpił po tym poniedziałku – zapamiętam chyba na zawsze. Chociaż minęły dwa dni i już wolałbym nie pamiętać.

Więc w ten poniedziałek udało się z rana mimo kiepskiego samopoczucia odwiedzić tak komendę jak i sąd. A nawet i Sabat. Ale to później. Najpierw rano komenda – pojechałem pod eskortą jednego gościa. Zapoznanego jakieś dwa lata temu u Edka. Świętej pamięci Edka. Pojechaliśmy i z komendy miejskiej policji poszliśmy do centrum. A że z Dalekiej nie jest wcale daleko, a że z Dalekiej jest blisko do Sabatu to przed tym sądem, co to miałem się wykazać, że byłem na komendzie i jestem umówiony na prace społeczne, przed tym sądem usiedliśmy na chwile w Sabacie. A że w Sabacie a przed sądem to jakoś mi się odechciało. Wszystkiego. Żeby się zmobilizować zadzwoniłem do Lecha. Stał akurat (jak zwykle, jak zwykle) na Placu więc miał blisko. A ja miałem już mało czasu. Podjechał za jakieś dwadzieścia minut. I popruliśmy. Kolegę do knajpy na przeciwko sądu a ja załatwiać. W budynku tłok. Na wokandzie dziesiątki nazwisk. Wszyscy dziś to samo. Albo zamiana na karę zastępczą, albo jak większości przypadków formalność, krótka rozmowa, zapytanie, odpowiedź, dziękuję.

Nie doszło do jakiejś tam obrazy sądu. A byłem nią straszony. Nie obraziłem nikogo a Lechowi nawet oddałem jakieś zaległe pieniądze, czym uczyniłem go człowiekiem szczęśliwszym.

Kolega, co mnie eskortował, nie obyty w sabatowych klimatach, zaraz chciał wracać w krzaki na osiedle. Umożliwiłem mu ten powrót. Wrócił z Lechem. Uczyniłem tym Lecha jeszcze bardziej szczęśliwym człowiekiem. Kolega też był radosny. To był dobry dzień. To w ogóle było dobre. Umówiłem się z Angeliką na spacer. Ale jakoś na październik. Nie wiem dlaczego, chyba znów nas poniosła fantazja. Jak wtedy, kiedy kupowałem dziesiątki zapalniczek. A ona z tym swoim tajemniczym ślicznym uśmiechem azjatyckiej księżniczki z radością mi je sprzedawała, by zaraz wędrowały do stołu do stołu.

Wróciłem i położyłem się spać. Nie za późno, nie za wcześnie, nie za bardzo zmęczony, nie w pełni sił.

I spałem.

Rano, koło piątej, już zadzwonił ten gość, co to mnie eskortował. Żeby się spotkać. Tak rano.

I obudziłem się rano. I zauważyłem te dwie butelki po browarach, które stały tam w koncie już kilka dni. I to mnie zdenerwowało. Postanowiłem zanieść je do Edka co by sobie oddał i miał na „kukułkę”.

Wchodzę do niego bezceremonialnie bo mi się pukać nawet nie chciało, a zresztą pewny, że śpi i ja mu tylko te butle koło jego (kiedyś mojego) biureczka postawię, a on leży na podłodze, ale tak jakoś, że się częściowo wspina to na krzesło, to na fotel, ręką, ale jakby nie mógł. Bo leży. Na dywaniku. Edek, wołam, co ci, pijanyś czy co? A on bardzo cicho i bełkotliwie, znaczy niewyraźnie, że boli, że podnieś. Chwyciłem. Ciężki, choć przecież taki chudy, więc lekki. Zawlekłem na fotel ale on mi się zsuwa. Położył się na brzuchu z twarzą w stronę biurka. Na biurku. Na bocznej ścianie biurka. I wtedy przestał mówić. I wtedy przestał się ruszać. I już nie żył. I wtedy nie wiedziałem co robić, czy ratować, czy masaż serducha, czy co, panika, wiem, że coś nie tak, szybko po pogotowie. I oni przyjechali i stwierdzili zgon. Umarł mi na rękach. A potem jeszcze dwie trzy godziny tak leżał. Bo prokurator. Bo policja.

I leży mi tam przed oczami czas cały. A już dwa dni minęły tego obrazu się nie pozbędę jeszcze trochę z przed oczu.

Podobno nie wychodził z domu cały dzień i całą noc. I nad ranem go zwąchało. Co? Nie wiem. Sekcja była wczoraj, ale nikt mnie jeszcze nie poinformował. Jak zawał, mogłem pomóc. Chyba. Ale raczej umarł nagle, szybko, po tych dwóch słowach. Po tej dobie w czterech ścianach. Trzeba się ruszać.

I nie było ratunku. I wcale się nie usprawiedliwiam. Ratowałem. Potrafię. Tu jednak coś nie grało. Zgasł w sekundę. Definitywnie. Zszedł w mgnieniu oka.

Poniedziałek był całkiem ok., całkiem niezły. Worek…W worek. We wtorek.

0Shares