obraza telewizyjna cd

Że telewizja może być fascynująca przekonałem się później dwukrotnie i był to akurat czas, kiedy wszystko inne, nie siedzenie w domu i oglądanie było „na tapecie”: raz u Gela podczas krótkiej wizyty w jego chacie zawiesiłem oko na meczu tenisowym Samprasa, drugim razem, też z Pieczarą, tym razem ode mnie wyjść nie mogliśmy, bo ładnie i daleko skakał Małysz i właśnie zaczynało się to trwające później lata szaleństwo transmisji z narciarskich skoczni.

Pierwsza poważna praca za granicą polegała  – trudno w to uwierzyć – na oglądaniu telewizji. Czasem osiem godzin, czasem od rana do wieczora, z krótkimi przerwami, dzień zlatywał na siedzeniu przed odbiornikiem i przełączaniu kilkudziesięciu programów angielskiej telewizji naziemnej. Bogu ducha winne i nieświadome potwory, którymi się opiekowałem, sadzałem już rano w fotelach w living roomie przed telewizorem. Trwały tak w blasku ekranu zwrócone do niego przodem, nie oglądając. Oglądaliśmy my. Z tego okresu pamiętam wszystkie zaadoptowane potem w  kraju formaty telewizyjne, jak Milionerzy, Mam Talent, rzeczy o rewolucjach w kuchni i wspólnym gotowaniu. Poznałem także wtedy zasady Rugby i Krykieta. Obejrzałem z Julianem sporo meczy piłkarskich.

Kiedy pracowałem na noc a potwory – umówmy się na zasadzie – miały spać, oglądałem telewizor całą noc. Patrzyłem w duży odbiornik i przysypiałem raz po raz, aby nie usnąć.

Następnie w różnych angielskich domach oglądałem to więcej, to mniej. Oglądałem cztery razy do roku wielkoszlemowe turnieje tenisowe. W Bognor Regis codziennie rano, przed robotą czy ot tak – BBC Breakfast. Telewizor był niezbędny. Był bardzo ważny. Neil podłączał do niego X-boxa i grał z Bartoszem w Fife czy inne napierdalanki. Ja, leżakując czasem dzień, czasem trzy, raz cały tydzień oglądałem wszystko jak leci. Od rana do wieczora. Z przerwami na jedzenie. Popijając Popijając, ale zgodnie z zaleceniami tamtejszej terapeutki Rosy: by wyjść z ciągu miałem rozpisane na dni picie redukowane. Z każdym dniem mniej. Tak, że od poniedziałku do soboty miałem dalej pić, tyle że coraz mniej. I przy tym był telewizor. I był zbawienny.

Jako człowiek dotknięty syndromem „morning person” działam z rana i ale wtedy nie lubię oglądać tv. Wieczorem czasem. Wieczorem, ale nie za późno. Nie nocą.

Najlepsze i najpopularniejsze amerykańskie seriale telewizyjne obejrzałem jednak na komputerze. Zarazili mnie tym moi Chińczycy w Irlandii. Tam zaznałem Lost i Prison Break. Z twardego. Sezon po sezonie. Po kilka odcinków dziennie. Teraz wczuwam się w The Walking Dead.

Teraz oglądam za dużo telewizji. Tak twierdzą dorośli, a nawet dzieci. Tylko co to jest dużo? Co znaczy „za dużo”? Mój ojciec budzi się o szóstej i włącza swojego dziewiętnastocalowego nienowego samsunga i ogląda do późnej nocy. Ona wraca z pracy i czasem rzuci okiem na ten czy inny program. Kilka razy po kilka minut. Przy jakimś wieczornym filmie zasypia. Postawiony przy rutynie starego ja oglądam mało. Siadając przy niej – dość dużo.

Podczas pracy w Gloucester oglądałem jak najęty. Teraz „pracując” na chacie oglądam tylko wieczorami. Gdzie jest więc to więcej? Dlaczego więc „za dużo”? W czasach liceum mając telewizor prawie wcale go nie oglądałem. W Bourmenouth posiadając odbiornik nie patrzyłem w niego. W szpitalu na Józefowie, mając do dyspozycji telewizje płatną, wrzucałem monety, płaciłem i oglądałem czasem cały dzień. W Huston nie chadzam na telewizje wcale. Spędzałem w różnych domach przed telewizorem całe dnie. Z telewizorem celebrowałem niejedne święta. Wyłączony telewizor nie kusi mnie. Włączony przykuwa uwagę.

Tak, trzeba to przyznać, teraz jest tak, że od jakiejś siedemnastej znakomitą większość czasu spędzam w pokoju przez rodaków zwanym dużym. Tam na honorowej ścianie wisi ostentacyjnie wielki telewizor LCD. I jeśli on nie jest włączony, ja go koło tej godziny włączę. Odpalę go, usiądę na sofie i będę patrzył. Inni będą wchodzić i wychodzić częściej, ja rzadziej. Inni latają. Nie są zainteresowani. Mają swoje sprawy. Dlatego z ich dynamicznej perspektywy ja wydam się statyczny i przed telewizorem zasiedziały. Bo ja rzeczywiście, w miarę możliwości che coś obejrzeć. Jak się trafi coś ciekawego (bardzo rzadko), nawet zajmuje to moją uwagę. Nawet się wsłuchuję. Nawet się wpatruje. Wtedy oglądam. Wtedy wolałbym oglądać, niż nie oglądać.  Wtedy wolę, żeby mnie nie rozpraszano, niż przeszkadzano.

Czy zarzut że oglądam za dużo jest trafny? Czy zarzut, że oglądam za dużo nie jest zarzutem, że oglądam w ogóle? Czy zarzut, że oglądam za dużo, nie jest zarzutem, że oglądam więcej niż na przykład ci, którzy oglądają mniej? Czy zarzut, że oglądam za dużo nie jest czasem zarzutem dla samego zarzutu, zarzutem zaczepką, zarzutem w ogóle, zarzutem u którego podłoża leżą inne pretensje i frustracje? Czy zarzut, że oglądam, nie jest czasem zarzutem, że po prosu nie robię czego innego? Tego, co zarzucający?

Twierdzę, że jest.

Wrogość.  Wrogość i czepialstwo.U podłoża zarzutu leży wrogość. I czepialstwo. Nie względem telewizora. Jak ktoś w swoim domu umieszcza w „dużym” pokoju telewizor, jak ktoś wie, że w tym pomieszczeniu „życie” domu się najczęściej przetacza, poza porami posiłków (i to nie zawsze), poza poranną i wieczorną toaletą, poza chwilami, kiedy dzieci bawią się w pokoju, który traktują po macoszemu, i ciągnie je mocno i nieustannie do „salonu”, skoro dzieci upominają się ciągle o bajki na tym dużym ekranie, skoro to wszystko, to właściciel domu oraz jego mieszkańcy nie mogą z samym telewizorem mieć problemu. Telewizor jest ok.

Zostaje więc albo moje telewizji oglądanie, albo ja. Sam i tylko ja.

0Shares