Czarnogórki dyktują warunki

Czarnogórki dyktują warunki

 

Kto nie ogląda piłki ten…! No kto…? No co? Zaczynają się Mistrzostwa Świata w piłę i ja będę oglądał. W miarę możlliwości. Ale wiem, że niektórzy nie. Nawet wielu nie. Jest snobizm na nieoglądanie.Nikt nie musi.  Nikt nikogo nie zmusza. Wiem co to znaczy być zmuszonym do robienia czegoś, na co się akurat nie ma za bardzo ochoty. Ale jednak, kto nie ogląda, ten…

Mieszkałem na Koźmińskiej i miałem dobry kontakt z Fazim. Mieszkał gdzieś za Wisłą, ale po prostej. Najbliższym mostem, Łazienkowskim, potem kilka przecznic, zakrętów, skrzyżowań  i było się u niego. Czasem podjechał autem, to się dotarło do niego na gościnne występy gładko. Ale czasem trzeba było dojechać autobusem. Tego dnia też padła kusząca propozycja odwiedzin. A ja nie w sosie.  Nie chciałem wychodzić. Ale jak nie wychodzić? Jak prosi zaprasza proponuje. Mało asertywny, asertywność zero. Więc wyszedłem.

Przeszedłem obok „swojego” sklepu, szkoły przedszkola, pod wiaduktem, asfaltowym duktem, mimo parku, zaraz stadion, hala, boiska, tereny zielone. Wtedy już nic nie było zielone. Było ciemno. Było późnym wieczorem. Było po ptokach, bo okazało się, że było po meczu. Zaopatrzony w paczkę szlug i kilka piw w plecaku, szedłem mostem, a wspinającymi się na niego po bokach kaskadami schodków wchodzili kibice. Mecz się skończył na Legii. Na prawą stronę Wisły wracało kilku kibiców. Kilku liczonych w setki tysiące. Napływali, pojawiali się falą, mnożyli. Tsunami kibiców opanowało cały most. Bałem się. Tłum gęstniał tężał ja krew na pięści. Nie czułem się dobrze w ogóle. Nadciągali energicznie i głośno. Zaanektowali całą przestrzeń. Nie znali bezpiecznych odległości i innych języków. Nie odpowiadali potrzebom miasta i nie uznawali porządku pór roku. Zjednoczeni wrzeli i kipieli. Z jednej strony nie zauważali postronnych, z drugiej niszczyli niwelowali wszystko, co na ich drodze. A na ich drodze tylko ja. I puste jakoś ulice. Ludzi zwyczajnych nie śpiewających trzeźwych, w ogóle.  Autobusy nie nadjeżdżały. Nadjechał jeden, z drugiej strony. Stanął na przystanku na przeciwko. Rzucili się rwanym welonem i rozbujali go, bujali, do momentu, aż przewrócił się. Autobus upadł w głuchym łamotem, ledwo słyszalnym we wrzawie dzikich. Z następnym było to samo. Obalili z łatwością. Na bok. Rozbujali, przewrócili. Po jakimś czasie pojawiły się psy. Chwilę wcześniej rozdałem dobrotliwie, a też w strachu cały, prawie wszystkie szlugi. Prawie, bo nie każdy z tłumu, który mnie otoczył palił. Policja przyjechała, ale z radiowozu nikt nie wyszedł. Rozsierdzeni młodzieńcy w szalikach zaczęli wszyscy jak jeden mąż, synchronicznie jak ławica ryb, pulsacyjnie jak chmara jerzyków, chmura pszczół, jednocześnie podskakiwać, skandując: kto nie skacze ten z policji…

Ja w samym środku tego gówna. Ani kurwa skakać, ani nie skakać. Kurwa. Nie wiedziałem. Podskakiwanie znaczyło by poddanie się.  Ze niby ja z nimi, przeciwko milicji. W sumie dlaczego nie? Ale nie! Jakbym zaczął skakać stałbym się jednym z nich. A nie chciałem. Nie mogłem na to pozwolić do tego dopuścić. Nie skakać? A jak zauważą? Pobiją? Co robić?! Zacząłem lekko uginać nogi i skoki pozorować. Jakoś tak falowałem, ale nóg od ziemi nie odrywałem. Kurwa, co to był za ślub…

Pierwsze Mistrzostwa Świata jakie pamiętam, oglądałem w Kozienicach w osiemdziesiątym drugim. Jeden mecz. Finał. Sokrates nie strzelił karnego. Te ostatnie oglądałem na Pradze. W stolicy.  Robotę wtedy miałem taką, że za siedem zyla na godzinę robiłem tęcze. Parę godzin na dachu biurowca, kilka tęcz różnej wielkości i wyrazistości  i wracałem wczesnym popołudniem na Środkową. Przed ekran. Podłączony do anteny jakiejś N telewizji. Bo niby tylko tam transmisje. Obejrzałem wszystkie sześćdziesiąt cztery mecze.

Minęły cztery lata. A co to były za lata!

0Shares