Azja mniejszy

Sprawę w salonie Play załatwiłem tylko „niby”. Wychodząc nie mogłem być pewny rezultatu. Skonstruowane przez mojego koleżkę urządzenie pierdolnie tam niebawem. Miałem jeszcze tego popołudnia inne sprawy do załatwienia. Się tak tylko wydaje. Że się mieszka na wsi, się jest samemu, pracuje się do popołudnia od świtu bladego, jak się pije to się nie je, jak się nie pije to się żre, a jak się żre to się je cokolwiek, sprzątać się raczej nie sprząta (nie ma czego?), u znajomych nie bywa bo się ich nie ma, nieznajomych nie oswaja, do lasu się nie chce, pola nie ma, co za tym idzie jakichś tam żniw czy zasiewów – się wydaje, że jak tego wszystkiego nie ma -to się niby nie ma co robić całkiem. Niby można siedzieć na chacie i barsuczeć . Że niby się przed tv cały wieczór leży i wpierdala to co jest albo nie je. Nie. Się jest w fazie odpowiedniej, żeby rożne rzeczy robić, żeby se nawet wymyślać. Bo kombinowanie, robienie czegokolwiek daje satysfakcje. Wizyta w urzędzie nobilituje. Rozmowa przez telefon daje poczucie uczestnictwa. Facebook oferuje poczucie przynależności. Szum aut na Warszawskiej to szczyt piramidy Maslowa: jak cisza z lasu po lewej, tak to napierdalanie z prawej jest doznaniem duchowym. Sram nawet liturgiczne. W nocy ewangelia sennych mar. Kasze gryczaną gotuje w obrządku wschodnim.

W ogóle wszystko jest cacy. W miarę. W normie. Pozytywnie.

Teraz tak jest. To się skończy. Niedługo. Nauka o biochemii mózgu dawno to opisała. Rzeczy to udowonione. Się odechce robić. Obrzydnie wszystko i nabierze kształtów realnych, czyli podłych. Ale teraz się robi.

Więc wyszedłem z salonu i jeszcze miałem pół godziny a do odwiedzenia dwa miejsca. Na szczęście na tej samej ulicy. Na tej samej co salon, na tej samej, co cel mojej wycieczki; podróż kurwa po jednej ulicy. Jednej małomiasteczkowej ulicy.

Na pocztę wszedłem już dość pewnie. Byłem tu przedtem, raz. Wiedziałem co i jak. Szybko się uczę. Maszyna, bilecik, miejsce w rogu vis a vis okienka ostatniego numer siedem, do którego najkrótsza kolejka i gdzie mogę kupić dużą kopertę, zapakować papierzyska, i jeszcze pani poczeka aż napiszę sześciowersowy adres instytucji w Newcastle, zapłacę, nadam, wyśle. Wszystko w pięć minut. Nie licząc czekania. Tu nigdy nic nie wiadomo. Przede mną trzy numerki, dwie baby, młoda i stara przy stoliku. Ich oczy wypływają szparami między czerstwymi policzkami a oprawkami okularów, bez których nie widzą. I jeden pan. I dużo więcej innych ale w tamtej części wnętrza. A do innego okienka, żeby zapłacić, czeka kurwa jakiś cwel i patrzy na mnie wyzywająco, wyraźnie wyzywająco! Palant w nowych a tanich dżinsach, w koszuli z promocji w Biedronce, w laczkach przykurzonych, wysoki i z fryzurą na posiadacza szklarni z pomidorami; trzyma w  ręku wypchany skórzany puligares. Ja oparty o ścienną półkę podtrzymującą stos ulotek reklamowych i długopis, raczej do wypełniania druków. W kącie se stoję i patrzę na niego jak on na mnie patrzy. I ja na niego wyzywająco, ale nie przeciągle, odpuszczam mu, bo raczej nerwowo, nerwowo patrzę na nie zmieniające się numerki w mojej kolejce. W końcu jest, idzie. A tamten patrzy. Bo on tutejszy. To jego poczta. Wysyła stąd co dwa dni jakieś pierdolone przesyłki, płaci tu rachunki za prąd. Nowymi banknotami stuzłotowymi.  Jest u siebie. Ja jestem obcy. Zaraz moja kolej. Pedryl już przy okienku, beceluje.

Ale jak ta pała jest tu u siebie, a  ja jestem obcy, to skąd kurwa jest Chińczyk, który przybliża się do mnie od lewej i mruczy na poły pytająco, w połowie twierdząco: pomoże, pomoże?; z kosmosu?! I pokazuje wciska mi przed oczy jakieś druki. Kim skąd jest?! I dlaczego do mnie, przecież obcego. Przecież widocznie dziwnego i nietutejszego! Na zasadzie solidarności egzotyk? Tłumaczy – kładąc druk i opłacony rachunek telefoniczny z Orange – że chce, żeby mu pomóc, przepisać numer konta, z rachunku na nowy druk, zmienić kwotę chyba, mówi, że nie ma okularów, że nie widzi, że nic nie widzi, mówi i pokazuje na swoje skośne oczka,  kurwa, niby rozumiem, ale nie rozumiem, niby mnie obchodzi, a jednak nie obchodzi, niby kolejka idzie powoli, a jednak już mój numerek. Uciekam, pocieszając sympatycznego, zagubionego Chińczyka, że zaraz ktoś mu pomoże. I nie mylę się. Kiedy przepisuje adres na kopertę, widzę go kątem oka, jak stoi już okienko obok i jest obsługiwany, wysłuchany.

0Shares