Przeczuwałem to od dawna i nawet praktykowałem. Nie ma sensu z ludźmi…Uświadomiłem sobie, że nie złoszczę się już tak na innych. Może nie nie złoszcze, ale nie kłócę się. Irytują mnie bardziej niż kiedyś: są słabi, gubią się, pierdolą bzdury, wyglądają głupio, a nawet gorzej, często są, ale jeszcze częściej nie są śmieszni, nawet kiedy chcą. Są agresywni i gburowaci, mało wrażliwi, wyalienowani. Mają swoje kurwa prywatne często prymitywne światy i prawie duszą się w nich – tak im tam dobrze i zarazem niedobrze, samym. Ale nie kłócę się z nimi. Nie wchodzę w spory. Nie walcze. Raz, że oni nie potrafią się kłócić. Mijają się z meritum. Tracą poczucie sensu i oddalają szybko od przedmiotu sporu. Emocjonalni i afektywni. Zaczynam słowną potyczkę dotyczącą na przykład wartości, i już przy trzecim prawym prostym dostaje „ty bezzębny pijaku”. Cios poniżej pasa. W ogóle nie dozwolony. Albo kłócę się deliberując o miejscu człowieka w społeczeństwie i jego fundamentalnych prawach, a dostaje: „a kim ty jesteś? Ten kto ma moze zrobić z tobą co chce…”. Nie fer. Nie w tym rzecz. Tak się nie spiera. To niezgodne z zasadami erystyki. Sztukę prowadzenia sporów opanowywałem mając dziesięć lat i śpiąc z nosem w kontakcie; a głowa ma na poduszce, pod którą książki: słownik wyrazów obcych, erystyka Schopenhauera, oraz 622 upadki Buga Witkiewicza ojca.
Dwa, można zorbić w ryj. Trzy – strata czasu.
Kłócę się z maszynami. To znaczy ubliżam im. W nerwach przeklinam je okrutnie. Wyzywam od ostatnich. Robię z nimi to, co robili by ze mną ludzie, gdybym to z nimi zadzierał. Maszyna nie odpowie. Nie odda.
Rozmyślanie o śmierci jest rozmyślaniem o wolności: kto się nauczył umierać, oduczył się służyć? No to dawaj! Dawaj dalej. Bliskość, namacalność śmerci z jednej strony odstrasza, z drugiej kusi. Mnie osobiście świadomość, że gest, dwa, jeden rytuał, jedna celebra może doprowadzić do stanu agonalnego, mnie to korci. Wiedza (o ile jest ona dana mi na wyrost, ku przestrodze, a na ile jest ona realna – inna sprawa) o tym, że wychylenie kieliszka może zaraz zbliżyć do tej najbardziej tajemniczej granicy ludzkiej egzystencji, kręci. Mówienie o jednym kieliszku nie jest przecież przesadą. Jak jeden browar, jedno szkło może zaraz przerodzić się w dwa, trzy, wieczór, ranek, kilka dni; i już ostre zapalenie, a to ma skutkować zejściem. Narząd się nie regeneruje. Narządu się nie leczy. Narząd uszkodzony pozostaje uszkodzony na całe zycie. Niemały procent chorych z ostrym zapaleniem kończy w kostnicy. Z jednym ostrym zapaleniem. Miałem trzy.
Nie wierzę we właśną śmierć. Ale im bliżej mi do niej, tym i więcej o niej wiem. A też o tych, co nie wierzyli jak ja. I nie wiedzieli kiedy, zeszli, zagalopowawszy się w tym życiu, co wiodło ich tylko w jedną już stronę.
Nie wierzę we własną śmierć ale świadomość, że jest na wyciągnięcie ręki, wzbudza we mnie niepohamowaną chęć eksploracji tych nieznanych, ciemnych zakamarków. Rejonów z pogranicza religii i medycyny. Zakątków granicznych rozpusty i zatracenia. To coś niektórych pociąga straszliwie. Ale mnie nie. Mnie tylko trochę.
Ostrze śmierci wymierzone nie tylko w siebie samego: jak już się z kimś kłócę, to często bym normalnie kurwa zabił…
Więc, co o tym myślisz?