nieszczera spowiedź

Nie do końca szczera spowiedź jakiejś części grzesznika

 

Czasem dziwie się, że żyję. Kombinuje, że gdyby nie jakieś tchórzostwo, skończyłbym z tym zagadkowym trwaniem. Kiedy indziej jestem prawie pewny, że gdybym miał odpowiednie, niełatwe do zagwarantowania warunki, wybrałbym na poły spektakularny, w połowie długotrwały, konsekwentny upadek.

Nie ma na prawdę nic przekonująco pociągającego w kontynuowaniu życia. Tego życia w rozumieniu oświeconej rozsądnej większości. Tego życia, które ma polegać na mniej lub bardziej intensywnym działaniu po to, żeby osiągać kolejne stopnie jakiejś piramidy Maslowa. Zdobywać kolejne mądrości i osiągać spełnienia. Tego życia, pełnego erekcji i orgazmów, nerwów i rozpaczy, życia, które wymaga ciągłego wysiłku a oferuje jedynie chwilowe satysfakcje (wszyscy, którzy twierdzą, że żyją w ciągłej szczęśliwości i są należycie gratyfikowani za swoje starania, a tym bardziej ci, którzy uważają, że życie samo w sobie jest darem tak wielkim, że należy obchodzić się z nim jak ze świętością – tych wszystkich – nie pozostaje mi nic innego – ja tylko lekceważę)

Dlatego na pohybel sobie samemu!

Trwanie jakoś stabilne i walka o ową równowagę – po to, żeby zaspokajać swoje ambicje, realizować cele, planować i wcielać w życie, ruchać, żreć, srać, cieszyć się wielkimi osiągnięciami i być na tyle mądrym, żeby potrafić znajdować radość w małych rzeczach –  to trwanie mnie może rozczula, może jest czasem fajne, czasem śmieszy, często napawa grozą, ale na pewno nie wydaje mi się godne starań.

Upatruję jakiegoś ratunku w przyspieszaniu malowniczym nieuniknionej katastrofy, jaką będzie kolejne rozstanie, kolejne nieporozumienie, kolejne mniej lub bardziej świadome oszustwo,  śmierć bliskich czy w końcu ta najmniej ważna, własna. Mówiąc wprost: zostałbym utracjuszem, hedonistą czerpiącym przyjemność w powolnym, konsekwentnym uśmiercaniu się, gdybym wiedział jak i miał to na wyciągnięcie ręki. Bo ja lubię w życiu łatwo.

Na różne sposoby. Są jakieś wątpliwości jakie sposoby? Nie ma.. Sposoby są. Wątpliwości nie ma. A raczej są. Wątpliwości są. I właśnie dlatego że są, jest jak jest.

Narkotyki, alkohol, rozpusta, głód, ubóstwo, choroby. Bo to chodzenie po ulicach w pierwszych dniach marca – zakatarzony, z bólem głowy, ustabilizowany, rozsądny, opiekuńczy, jak należy muszący namawiać dzieci do jedzenia „zdrowego”, zamiast obżerania się słodyczami, do dbania o porządek i spokój, zamiast naśladowania najmniej fajnych zachowań matki, te proste łatwe nudne funkcje dnia codziennego – ten stan uwłacza człowieczeństwu. Człowieczeństwu takiemu, jak ja go rozumiem: jako ekstrapolacja, sublimacja kosmicznej „jakości” wszechrzeczy i jednostkowego życia, życia „wypełnionego” treścią, gęstego od materii, prawdziwie głucho pustego i godnie, samo unicestwiającego się.

Z całym jego, możliwym do osiągnięcia dramatem, bólem, strachem, a też najpotężniejszą radością, najbardziej próżną przyjemnością, ekstazą. Ataraksja i aponia a też tortury, masochizm, sadyzm i okrucieństwo i bezwzględność wymierzona w siebie. Ot tak. Jako jedynemu, na kim można przeprowadzić odważny pożądany eksperyment.

Przy owym banalnym śmiesznym „trwaniu” trzyma mnie nie miłość, nie twórczość, nie wiara, ale zagubienie, brak jakieś wyrazistej pewnej perspektywy malowniczego upadku oraz fatalne złudzenie, że jestem może komuś po coś potrzebny.

Poza tym bycie na chorobowym i tacieżyńskim w jednym to dla mnie pierwszyzna, rzecz dziewicza. Będę to jakiś czas badał, bo jestem ciekawy świata.

Jednak jak ktoś w życiu oczekuje tylko rychłej katastrofy…?  Wszystko idzie w dobrym kierunku. No problemo.

7Shares