Oj kochani, pośpijmy jeszcze trochę…
Zmiany zmiany… Rozstania. Dramaty.
Stało się.
I tak:
Utrata tych wszystkich błogosławieństw, jak miłość do jednej kobiety i możliwość obcowania z nią nie tylko płciowo; tacieżyństwo – zmienianie pieluszek, mycie pupci, wsłuchiwanie się w te przemiłe całonocne skomlenia i kwilenia, a też odprowadzanie dziecka do szkoły, dziecka tak pięknie płaczącego; asertywne odmawianie błagań o kupowanie ton słodyczy; splendor odpowiedzialności pana domu: te wszystkie przyjemne kilkukrotne dziennie wyjścia do sklepu, te wszystkie wspaniałe nakazy partnerki, żeby naprawić to, albo podkręcić owo; wszystkie te wspaniałości, jak może nie spokojne, ale jednak – dyskusje z dziewczyną; te wszystkie bezcenne uświadamiania sobie kolosalnych różnic dzielących dwoje ludzi, oraz uzyskiwanie świadomości, że doskonała komunikacja nie istnieje: te wszystkie niezapomniane chwile, kiedy poczucie wartości (selfestime) to rośnie, to spada, czyli cała ta uczuciowa – jakże bezcenna dynamika… Ten wspaniały przywilej, żeby przynosić pieniądze do domu! Co się z tym wiąże – niebiańska wprost przyjemność pracy, w tym przypadku dojeżdżaniem codziennie stu kilometrów i po dziesięć godzin dziennie gwintowania metalowych śrubek. O! ta możliwość wygadania się do końca, wysłuchania rano wszystkich do końca… Ten komfort, że krzyk zabija bezduszną ciszę. Wszystko stracone!
Zostałem sam… Przeżywam teraz katusze.
Muszę godzinami przesiadywać w kafejkach, pić cappuccino i czytać prasę; muszę całymi dniami siedzieć w restauracjach popijając Americane czytać Houellebecq`a, czekając na koleżankę. Katusze tych romantycznych teraz częstych spacerów we dwoje, gdzie zamiast tamtej ciekawej dynamiki panuje nudna harmonia i porozumienie. Bez słów.
Te męczące spotkania z ciekawymi ludźmi: konieczność oglądania dzieł ich zdolnych rąk – no koszmar. Te codzienne prawie spotkanie z dawnymi znajomymi, spotkania bezinteresowne, spontaniczne, wesołe. , ten cały sex bez zobowiązań z koleżankami od tego, które niczego sobie przecież, ale co tam w porównaniu utraconą z żoną.!
Ta możliwość codziennego odwiedzania biblioteki i czytania do woli. W parku, na ławce, na fontannie, krawężniku… To wszystkie godziny przed telewizorem, z pizzą i colą w ręku; jak coś przyjdzie go łowy – można pisać. Pisać? No przecież koszmar! Mieć czas na takie rzeczy – nieszczęście.
To robienie porządków i przygotowywania posiłków dla siebie samego… bezstresowo, ale jakie to przecież jałowe – nie ma na kogo wrzasnąć, nikt się nie czepi, że źle, ze sre.
Ten bezsens, że do pracy chodzi się z własnej woli i dla własnych korzyści. Że pieniądze wydaje na zachcianki – haniebne!
Koszmar! Koszmar! Koszmar!
Tylko czasem, kiedy budzę się się w nocy, w łóżku, sam, a pospałbym jeszcze, a sen z powiek prysł: wtedy mimowolnie szepcę: kochane, pośpijmy sobie jeszcze trochę, co?
I to pomaga.
Jeden Komentarz
Więc, co o tym myślisz?
(Trafiłam tu przypadkiem, szukając innego bloga z prostotą w tytule.)
Bije od Ciebie Autorze tak niezmącona satysfakcja, że wszelki argumenty o rozbiciu podstawowej komórki społecznej więdną. 🙂 Ciesze się ogromnie, że nigdy nie zostałam żoną, a jeszcze bardziej, że mój dzieciowstręt jest nieprzejednany.
Gdyby nie to, zakończenie ostatniej próby wspólnego życia pod jednym dachem byłoby nierównie boleśniejsze i bardziej skomplikowane.
Niektórzy po prostu nie nadają się do tego ponurego, bezbarwnego kieratu, który Ludzie Odpowiedzialni nazywają dorosłym życiem. Bez blasku, bez ekscytacji więdnie im mózg. Samolubne to? No samolubne jak szlag. Przynajmniej szczere.
Pozdrawiam,
Nina