Historia mniej prawdziwa

Tej nocy, a właciwie nad ranem jechałem na tajemniczą wyspę. Miałem na niej ukryć wartośiciowy magiczny przedmiot. Jest oczywiste, że tym przedmiotem była zwykła jażeniówka. Cóż innego mogło to być… Podłóżną lśniącą lampkę dała mi matka. Wysłała mi też na podróż pieniądze. Odbierałem je w punkcie Western Union na Ustroniu. Na Sandomierskiej. Koło samu. W  okienku z ulicy. Nie wiedzieć czemu matka te pieniądze mi słała, bo tak się złożyło, że czekała na mnie zaraz za rogiem.  Maiłem wypłacić i przyjść się z nią spotkać.

Byłem z urokliwą koleżanką. To była właściwie koleżanka którejś z moich byłych dziewczyn. Na pewno nie była to moja dziewczyna. Iskrzyło jak w nie związku! Podniecenie było inne. Pewna perwersja, że oto jadę ja z nią – my: dwoje nie połączonych do tej pory niczym innym jak tylko znajomocią tych samych ludzi. Ona była czarna i nosiła krótkie dżinsowe spodenki. Pod jej białą luźną podkoszulką rosły kształtne piersi. Była młodsza, choc nie wiele. Ja chyba byłem tym z przeszłości. Byłem młodszy, niż jestem teraz. Śniłem o sobie z lat wcześniejszych.

Wypłaciliśmy kasę. Znaczy ja dałem dowód, szukałem jakichś numerów czy papierów, ale okazayły się zbędne. Tylko dowód osobisty i karta bankomatowa. Dostałem więcej niż się spodziewałem. Spodziewałem się trzech stów (dolarów? złotych?) a dostałem 450…

Wypłacilismy, schowałem kasę do portfela i poszliśmy spotkać się z tą moją matką. Zamiast jej, zastaliśmy pod sklepem trzy inne osoby. Dwóch facetów i jedną babkę. Odnalzłem w ich twarzach znajomych mojej matki z przed 20 lat. Przyjaźnie się z nimi powitałem. Powiedzieli, że matka poszła na chwilę  do apteki. Było  mi nawet na rękę, że się z nią nie spotkam, bo właśnie- wypłacając kasę – wypiłem ostatni łyk piwa ze szklanki. Zimne piwo. Był gorący dzień. Słoneczny. Mtka nie była by szczęśliwa, że podpijam.

Znajomi matki rzucili parę komplementów na temat mojego młodego wyglądu oraz uroków dziewczyny, z którą jestem. Poprosiłem ich, żeby przekazali matce, że my nie  będziemy czekać. Połączenie z wyspą nie jest najleprze. Sprawa ważna. Nie ma czasu do stracenia.

Poszliśmy z dziewczyną na kładkę na Osiedlowej i przeszliśmy na drugą stronę. Tam doszło do małego nieporozumienia, w którą strone iść. Wiadomo było, że trzeba dostać się na lotnisko (którego wtedy jeszcze w Radomiu nie było, i nie nie latały z niego samoloty). Oboje wiedzieliśmy, że chcemy złapać autobus z ulicy Wojska Polskiego. W stronę M1, którego też jeszcze wtedy nie było. Tyle że ja myślałem, żeby iść przez bloki, koleżanka, żeby dojść do ronda (którego też jeszcze wtedy nie było) ulicą. Zgodziłem się nią. Wiedziałem, że tędy do autobusu będzie bliżej.

Szliśmy, i trzymaliśmy się za ręcę. A raczej zaczęliśmy się za nie chwytyać. Dotykać. Muskać. Tak nie oczywiście. Tak wstępnie. Próbowaliśmy, czy to się sprawdzi. Czy tak będzie dobrze. Nie było źle. Śmialiśmy się i cieszyliśmy na tą wyciczkę. Na tajemniczą egzotyczną wyspę. Żeby ukryć skarb. Jażeniówkę. Szeptaliśmy coś sobie do uszu. To sprawiło, że zbliżyliśmy. Do pocałunku było już nie daleko. Pocałunek był nieunikniony. Pocałowaliśmy się. Dotknąłem dłonią jej pośladków. Były jędrnę i kształtne, choć nie do końca takie, jakie lubię. Jakich się spodziewałem. Pierwszy zawód… Tu naszłą mnie refleksja, że ta sytuacja nie jest wcale taka doskonała, że coś jednak jest nie tak, nie do końca tak. Ale co tam! Poszliśmy…

I obudziłem się. I było 14 po siódmej rano. A pierwszy raz ocknąłem się już o piątej. I miałem wstać. Jak bym wstał, ominęło by mnie co wyżej…

0Shares