Pierwsze wielkie starcie w czasie amerykańskiej wojny o niepodległość.

 

Posłuchałem wczoraj tego Marca Bernstaina. Grał z zespołem. Doł w saksofon. Polski kolega w trąbkę. Angielski młodziak szarpał struny gitary basowej. Był jszcze perkusista – też o polsko brzmiącym nazwisku. Aparycja też typowo polska.

Pojechaliśmy we trójkę: dziewczyna, jedno dziecko starsze i ja. Dziecko młodsze zostało wykluczone. Zaczło płakać już przy zupie. Perspektywy były więc płaczliwe. Autorytarną decyzją wykluczyłem ją z wycieczki. Nie było przy tym sporu. Dziewczyna przystała na wykluczenie dziecka. Trochę mnie to zdziwiło, zawsze upierała się przy ciąganiu małalatów za sobą, ale teraz bez większych obiekcji zgodziła się, że należy ją wykluczyć. Duże dziecko zostało zabrane pod jednym wszkaże warunkiem: że nie będzie nam przeszkadzać w kontemplacji jazzu, że nie będzie wołać siku, pić, jeść, spać…

Podjechaliśmy pod Łaźnie już o pół do szóstej.  Jako  że zawsze się wszędzie spóźniamy – nie bardzo wiedziałem jak się w tym wszystkim odnaleźć. Przykleiliśmy się do szyby drzwi za którymi próbowali muzycy. Zaczęli pojawiać się kolejni goście. Schodki „przedpokoju” Łaźni zaczęły się zapełniać. Mój niepokój rósł i zaraz uciekłbym albo rozpłakał, kiedy z odsieczą pospieszyło mi dziecko. Jako że koncert się jeszcze nie zaczął a żelazny warunek uczestnictwa dotyczył siku, dziecko na pięć minut przed początkiem sztuki zapragnęło gorąco kupy.

Pewne rzeczy pamięta się jeszcze z przeszłości. Jednak nie obeszło się bez nieśmaiłego zapytania i zaraz, poinstrułowani udaliśmy się do wyjścia, by obchodząc niewydarzone ogródkowe przyłazienne tuje, zaraz wejść wejściem obok do restauracji. Tam dziecko rozpoczęło walkę z kupą. Bój był zacięty. Nadciągnął peleton potrzebujących, których inicjatywa dziecka skłoniła do decyzji, by korzystając z okazji załatwić także swoje nie cierpiące zwłoki potrzeby; znajdujący się w peletonie kolarze rozsiedli się fotelikach sali, z której dobrze widoczny był korytarz prowadzący do kibelka. Ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to będzie kupa, więc lekko zaniepokoiło mnie, kiedy dziecko nie wychodziło dobre pięć minut. Zaczęło ogarniać mnie przerażenie, że się spóźnimy! Wizualizowałem sobie, że wchodzimy na sale, która jest już po brzegi wypelniona. Jako że dziewczyna planowała zajęcie miejsc w trzecim rzędzie, przepychamy się po ścianach do sceny, czym wywołujemy wrogie reakcje oczekujących na rozbrzmianie muzyki. Wyobrażałem sobie, że przeciskając się przewracamy krzesła, potykamy się o nogi stojących i siedzących, zaniepokojeni powstałym zamieszaniem muzycy przestają grać, publicznośc uburzona wstaje i zaczyna obrzucać nas przekleństwami; tracę rezon w amoku uderzam pierwszego leprzego jegomościa, którego moje piąstki są w stanie dosięgnąć; powstaje jeszcze większe zamieszanie, bójka obejmuje więcej osób, w powietrzu fruwają krzesła….

Dziecko w końcu wygrało ostrą i długotrwałą potyczkę z kupą. Wyszło z kibelka. Kolejka do niego ruszyła się w końcu.

Koncert trwał półtorej godziny z jednym bisem włącznie. Były melodie amerykańskie, słowiańskie, kubańskie i te inspirowane twórczością Indian Nawaho. Wszystko na jazzowo. Siedzieliśmy w trzecim rzędzie. Na Sali, gdzieś z przodu, z tyłu, z boku siedzieli Jarek Kobza, Daisy, barman z Nsszej Szkapy, dziewczyny z American Corner. Ogólnie raczej geriatrycznie. To znaczy geriatria zaprzeczona. Wyparta. Dziecko nasze starsze było jedynym dzieckiem na sali. Światowej sławy saksofonista Marck Bernstain z Brooklynu prosił często publiczość o wokalne udzielanie się podczas występu. Mruczałem więc i pojękiwałem z indiańska, oraz śpiewałem o szarym szwadronie co poszedł w bój. Dziewczyna powiedziała później, że wyglądało to idiotycznie. A myślałem, że zaangażowałem się w sztukę jak należy i że moje żywe reakcje na rify, tony i melodie są wskazane, pożądane i normalne. Inni słuchali w milczeniu i posągowo znieruchomiali. Ja się trochę bujałem. Pani przedemną bujała się z zamkniętymi oczami. Marc Bernastein ciekawe też opowiadał słowami.

Po koncercie muzycy sprzedawali płyty ze swoimi autorskimi projektami. Po trzy dychy sztuka. Pierwszy z kupujących miał tylko pięćdziesiąt złotych a bardzo chciał dwie płyty. Muzyk gitarzysta basowy opuścił mu litościwie i sprzedał dwie za pięć dych. Za jego przykładem wszyscy pozostali chętni zaczęli wyciągać pięćdziesiątki i powołując się na precedens z przed chwili kupowali dwie po niższej cenie. I ja tak zrobiłem. Na płytach są autografy muzyków z dedykacją dla dzieci. Dla tej, co była i wytrzymała. I dla tej, co została wykluczona, ale nic nie straciła, a przynajmniej nie wie, co straciła, jeśli straciła. Błogodławiona niewiedza.

0Shares