Bedbug Management

Tak się dziwnie złożyło, że jak ludzie słyszą z pozoru zwyczajne zestawienie pojęć, słów, wyrazów: praca oraz Dziewit, to baranieją. Nie mogę stwierdzić ze swobodą, jak Winter, że całe życie zapierdalałem, to mi się należy. Mogę stwierdzić coś przeciwnego: całe życie się opierdalałem i nic mi się nie należy. A mam.

Także jak pracuję, a czasem pracuję – budzi ten fakt zaciekawienie. Może nie sensację, w końcu nie robię nic nadzwyczajnego, ale zaciekawienie, czy nawet rozbawienie: tak. I mniej mi życzliwi sprawę przemilczają albo komentują za plecami, że pewnie już nie długo, że pewnie zaczęło brakować kasy, że to dlatego, bo mama przestała przysyłać pieniądze, że to czy tamto. Tych uspokajam, albo przeciwnie, rozdrażnię do cna: może i nie zbyt długo popracuje w tym miejscu, kto wie, ale pieniędzy bardzo nie brakuje, a macież jak przysyłała, przysyła, będzie przesyłać. Nie żeby jakoś perwersyjnie lubiła utrzymywać czterdziestoletniego syna. Nie, ale pomóc? Kiedy się jest us citizen? Kiedy się posiada synalka, który otwarcie przyznaje, że lata uprawiania w najlepszym razie rock and rolla, w jeszcze lepszym punk rocka, w najgorszym lata zmarnowane na czytaniu i piciu, że te lata odrobinę moją sytuacje na rynku pracy utrudniły, kiedy takie kwestie jak moje liczne śmiertelne choroby i neurozy są otwarcie z amerykańską matką dyskutowane, kiedy wreszcie matka ma posiada, a ja często wręcz przeciwnie – ta niesprawiedliwość w połączeniu z wynikającym z więzów krwi spowinowaceniem, sprawiają, że matka chętnie pomaga. Ja chętnie biorę. I będzie pomagać. Ja będę z pomocy korzystał. Może jeszcze chwile, może jeszcze latami. A może do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej.

Jak ludzie słyszą, że pracuję, i słyszą to dzień, a potem tydzień dwa później, czyli jakoś w tej pracy zostałem, ludzie się pytają, jak tam leci. Jak tam jest. Co to jest. Jak to możliwe. Podpytują, może zaintrygowani fundamentalnym pytaniem, jak długo jeszcze wytrzymam.

Jedno jest pewne. Może wytrzymam, może nie wytrzymam, ale długo nie wytrzymam. Powodów jest bez liku. Rozziew między poczuciem obowiązku, świadomością przewiny, że nie robię tego co powinienem, a nawet jeśli robię, to nie tak, jak powinienem. Poza tym szereg neuroz. Po jakimś czasie – czasem jest to pięć godzin, czasem pięćdziesiąt minut, często od razu, po minucie – przychodzi coś  w rodzaju kryzysu. Nad głowę nadciągają pewnego rodzaju zachmurzenia. W ustrój wstępuje coś w rodzaju skażenia. W myślenie wkrada się skaza, na poczucie bezpieczeństwa – napaść. Względny komfort pierwszych minut pracy zostaje podkopany, to w najlepszym razie, a często po prostu zburzony, zrujnowany. Czym? To może być wszystko. To może być na prawdę wszystko i to mogą być trele anielskie jak i podszepty gardłowe piekielne.

Bo dzwoni pani, która po krótkiej wymianie zdań i załatwieniu spraw na pożegnanie stwierdza, że jej się tak dobrze ze mną rozmawiało, że jestem taki kurwa miły, że była to tak przyjemna konwersacja, że gdyby okoliczności były inne, poszłaby ze mną do łóżka. I ja wtedy zamiast napawać się dumą, obumieram. Zamiast oddychać pełną piersią potwierdzenia swojej wartości, słabnę i gnę się pod ciężarem komplementu.  Dzwoni gość i obsługiwany coś spowalnia, po czym kończąc rozmowę, kiedy ja zapytuję, czy mogę jeszcze w czymś pomóc, mówi, że w niczym już, ale żebym może napił się kawy, bo jakiś jestem przymulony. I ja zamiast buntu i radosnego zdziwienia, bo oto piję właśnie kawę i czuję się wcale dobrze, ja się zapeszam, zawstydzam, osłabiam, zaczynam zastanawiać, co ze mną kurwa nie tak, jak ja kurwa brzmię w tej słuchawce, .że gość do mnie z takim tekstem.

Ale są jeszcze inne demony. I większość z nich zaczyna się głowie. Jakieś małe potknięcie, jakaś mała niewiedza, jakaś niedogodność – następuje coś w rodzaju tąpnięcia i jest dupa. Dupa po prostu. Zaczynam czuć się po prostu źle, żeby nie powiedzieć  – fatalnie. Idę na kawę herbatę. Poczucie winy, że nie robię tego, co powinienem, zaczyna dokuczać mocniej. Poczucie winy, że nie robię tego, co powinienem, a właśnie okazało się, że w dodatku nie robię tego dobrze, to poczucie winy rośnie dramatycznie. Poczucie obowiązku każe wracać na stanowisko. Ale pięć minut sobie daje – tyle kodeks pracy mi daje. Tyle prawo mi ofiarowuje jako osobie pracującej przy komputerze. Pięć minut trwa czasem trzy minuty (poczucie obowiązku zwycięża) czasem osiem minut (chęć pokazania fakalca wygrywa). Prędzej czy później wracam na stanowisko pracy. A droga moja powrotna bardziej jeszcze wyboista niż wcześniej. Nic mi się nie podoba. Oczywiście, zauważam kształtne tyłki współpracownic, wygodne krzesło w ciepłej sali, nie ma przymusu, żebym się włączał na „dostępny”, mimo tego, że taki przymus jest, a na pewno będzie; nic mi się nie podoba już tak, jak na początku, kiedy z głupim rozradowaniem i lekkością siadałem rano na dupie w sali obsługi klienta.

Chcę się zwolnić. Nie zwalniam się. Frustracja rośnie. Pracuję za karę. Czuję się jak szmata. Chce mi się rzygać literalnie i abominacja do wszystkiego rośnie, zwłaszcza do ludzi (mizantropia), jak też do dziewcząt tam pracujących (a na pięćdziesiąt niewiast jest nas trzech chłopa; jednocześnie ciągle zainteresowany erotycznymi sferami bytowania kobiet w pracy – mizoginizm). Pocę się. Mam poczucie że wyglądam fatalnie. Jak przyszedłem świeży i przystojny, jestem brudny i brzydki i zły. I wszyscy to muszą widzieć. Wszyscy to widzą. Marzę o spacerze w stężałym od mrozu powietrzu, chcę do ludzi spoza pracy. Do przechodniów, do dzieci, do niej.

Kurwa, bo nie pracować to jednak trzeba umieć…   

 

5Shares