Jezus. Ten bokser
Mam obsesje na punkcie czasu. To jedna z licznych obsesji, które z dziką radością posiadam. Wstaje i kładę się spać o określonych porach. Do pracy też chodzę zgodnie z jakimś grafikiem. Nawet przestrzegam tych ram czasowych. Dlatego urzeka mnie dziecięca przypadłość, że kiedy czteroletnia małolata idzie spać pół godziny później, niż zwykle, jest prawie pewne, że wstanie jakieś trzydzieści minut później dnia następnego. Wstanie, wstanie: właśnie urocze jest to, że nie wstanie, tylko poderwie ją ta natura. Ten biologiczny sikor.
W ogóle bardzo mnie cieszy fakt, że prawie zawsze jest jakaś godzina. Prawie zawsze jest czas, żeby coś zrobić albo żeby czegoś nie zrobić. Robienie czegoś poza czasem mniej mnie cieszy i rzadziej. Są to jedynie i praktycznie te przypadki tylko, kiedy wszystko lata mi koło prącia, znaczy wtedy, kiedy do akcji wkracza alkohol. Wtedy czas jest bardziej plastyczny. Pijane ranki są całymi oddzielnymi światami; zapijaczone wieczory zwiastują koniec świata literalny. Alkohol to jednak tak specjalny rodzaj mego przyjaciela, który też moim wrogiem jest śmiertelnym, dlatego gierki z czasem uprawiane w stanie upojenia należą jeśli nie li tylko do przeszłości, to do rzadkości na pewno.
Nadchodzi czas wakacji. Nigdy nie miało to dla nie większego znaczenia. Nie jednych wakacji nie pamiętam, kilku nie miałem. Były lata – dałbym sobie włosy uciąć – kiedy wakacji nie było w ogóle. Dla nikogo. Dla kogo miały by wtedy wystąpić, jeśli świata wtedy nie było, ludzi tym bardziej? Może jakieś dinozaury, ale te ze swej wątpliwej natury, ponad czasowe są.
Wszelkie anglosaskie „tea time” i inne pory lunchu są moimi ulubionymi. Jajecznicę jestem fizycznie przełknąć tylko w godzinach od siódmej do dziewiątej rano. Flaki jem od dwunastej to siedemnastej. Wieczorami nie jadam. Wieczorem jeść mi się nie chce.
Moja obsesja na punkcie czasu objawia się też na te sposoby, że kiedy mam coś zrobić przed jakimś zaplanowanych, skonkretyzowanym czasowo wydarzeniem, muszę to zrobić sam. Jeśli mam to zrobić z kimś, wiem już na pewno, że spóźnię się na event zaplanowany później. Nie chce, nie mogę grać z czasem zespołowo. jest czas, jestem ja. Dwóch nas jest. Między nami toczy się gra. Innych w to mieszać? Nieporozumienie… porażka gotowa. A w ogóle z czasem lepiej nie igrać.
Dlatego jak mam do pracy na godzinę 15, z całego trzeźwego jak siekiera serca wolę do tego czasu nie robić nic. A jak już, to sam. Dlatego wolę mieć na rano. Najlepiej na wcześnie rano. Sytuacja kiedy u Passtyla szedłem jechałem do pracy na szóstą, była wymarzoną. Po obudzeniu się nic już nie mogło mi przeszkodzić w czasowym pojawieniu się w robicie. A to z tego prostego powodu, że jak się wstaje o piątej, żeby zdążyć na szóstą, nie wiele już można zaplanować w międzyczasie. Się wstaje i się szykuje do wyjścia. Presja społeczna skłania mnie czasem do wykonania jakiś drobnych ablucji, choć przewrażliwienie ludzi mi współczesnych na punkcie higieny wydaje mi się jeśli nie podejrzane, to chore.
Ludzie, którzy rano przed robotą wyprowadzają jeszcze psy, czy prasują ubrania, są dla mnie nadludźmi, a o eugenice czy innych faszystowskich taktykach nie zwykłem – jako angielski gentelman – rozprawiać w czasie, kiedy piszę te słowa.
Zbliżają się wakacje i pierwszy raz w życiu jakoś je planuje. Znaczy, że tu i tu spędzę tyle i tyle czasu. Podoba mi się to i nie podoba jednocześnie. Pojadę do Rejowa na obóz sportowy; pojadę do Jarocina na Slayerka, z kolegami; pojadę do Świnoujścia na FAMĘ w celach ambicjonalnych. Dla próżności własnej. Wszystko by łechtać Ego.
Może nawet polecą do Katanii. Obym nie uprawiał tam sjesty całodobowej. Współcześni mi ludzie nie rozumieją ich i potępiają, ale też nie wybaczają, kiedy z przyjemnością uwalniam się od obsesji dotyczących czasu…
Więc, co o tym myślisz?