Obserwowałem rodzącą się bólach wiosnę tego roku. Dalej ją widzę. Ciągle tej przemiany bolesnej doświadczam. Marznę, to przegrzewam się na co dzień. Jednego dnia z ranczara tania guma chińskich trampek przymarza mi do obsranych chodników blokowiska. Tego samego dnia zdejmuję kurtkę, gorąco, zdejmuję bluzę, dalej za ciepło, zdejmuję sweter, lepiej, ale nie dobrze; zostaje w samej podkoszulce i to powinno sprawę załatwić – za zimno. Chociaż w słońcu ujdzie. Ale ciężko w słońcu czas cały.
Za to wcześniej? Jeszcze pamiętam pory roku, które rodziły się znikąd. Znienacka. Jeszcze pamiętam lato, które upalne nastało po mroźnej zimie. I to, wydawałoby się, wydawałoby się – bez pory przejściowej. Piłem w grudniu, piłem cały styczeń, piłem i mało spałem, tak piłem; przepiłem luty i marzec bo mnie po Sylwestrze suszyło, zdrzemnąłem się w końcu zmęczony i obudziłem w środku upalnego lata.
Albo ta pamiętna wycieczka z Gloucester do Radomia przez Holandie. Jakoś w październiku otrzymałem angielski zwrot nadpłaconego podatku, dostałem jakąś dobrą tego miesiąca pensję, miałem parę trzy odłożone. Jeszcze wcześniej zaplanowałem podróż. Bilety miałem kupione. Autobus z Gloucester do Londynu. Autobus z Londynu do Amsterdamu. Potem zaplanowałem improwizować. Bilet na samolot z Warszawy do Bermingham też już miałem kupiony. Parę dni u Robsona w Holandii, ponad tydzień w Radomiu – kombinowałem, będzie git. Jednak zaiskrzyło z Izą. Zaiskrzyło jeszcze mailowo. Zaiskrzyło na Naszej Klasie. W końcu kiedyś krucho i mało satysfakcjonująco, ale jednak łączyła nas wspólna klasa w Budowlance. Nasza Klasa w wirtualu dawała większe nadzieje. Samotność ma emigrancka wzmagała podniecenie na myśl o spotkaniu z koleżanką. Tym bardziej, że między wierszami pachniało świeżą pościelą i odrobiną erotycznego szaleństwa.
Z niderlandzką już rodziną spędziłem kilka magicznych dni. Skorzystałem z usług rozsławiających czerwone dzielnice holenderskich miast. Większość pieniędzy przepuściłem normalnie na narkotyki i dziewczyny, drugą połowę zamierzałem przepić. I tu zaczęła się przygoda na Solskiera na Plantach. Zamieszkałem tam. Iza mi czasem towarzyszyła. Odwiedzał mnie Sebastian i Łysy. Piliśmy dużo wódki. I nic. Zaczęliśmy pić soki z Hortexu i kolega stracił przytomność. Pani z pogotowia stwierdziła autorytarnie, że zwyczajnie się przecukrzył. Cokolwiek to znaczy, jakby powiedziała Ewa.
Przyjechałem w październiku, w grudniu wylądowałem w szpitalu. Zimę przechodziłem w trampkach. Na wiosnę roku następnego zacząłem myśleć o powrocie do pracy. Czas płynął.
Mija jedenaście lat od pamiętnego wydarzenia. 2 kwietnia roku pańskiego 2005 wujek Doroty przyjechał do stolicy na remont. Należało podrasować mieszkanko na Koźmińskiej. Powiśle ładne, klimatyczne, ale nora wymagała ingerencji złotej rączki. Wujek Dorotki przyjechał i zabrał się do roboty. Nawet bym i pomagał, ale miałem słabszy okres. Remont trwał, nora piękniała, Ikea i biel ścian zagościły w kawalerce na dobre, a ja chodziłem tylko do sklepu zaprzyjaźnionego za rogiem, gdzie dokupywałem. Nakupiłem sobie i obserwowałem agonie. Trwało to kilka dni. Nawet to jakoś przeżywałem. Znieczulenie jednak działało i jedyną konsekwencją całej tej parady było to, że nie dotknąłem narzędzi malarsko murarsko zręcznościowych. Na oczach milionów, w małym państewku w Rzymie odchodził z tego najlepszego ze światów Karol. Och Karol…
A potem kolejny papież, Igrzyska Olimpijskie, kolejne Mistrzostwa Świata w gałę, znów Papież, to wygramy z Niemcami, to awansujemy, w jednej czy drugiej stolicy wybuchnie jakaś bomba, a na zieleniejących gałązkach można już z radością zauważyć pierwsze pojawiające się tu i ówdzie skurwysyny. Wiosna.
Więc, co o tym myślisz?