Koleś z Arabii, czyli kawa po 20
Jako zamiennik? Tak by to wytłumaczyli na terapii, że niby zamiennik, żeby się jakoś odurzyć. A co?! Wystarczająco już się uspokoiłem wyciszyłem. Trzeba wyjść na balkon, zapalić, a do tego kawa jak znalazł! Czy to poranek, czy wieczorek, ważne, że przy kawie. Dopóki nie zacznie trząść tak, że serce będzie najbardziej stabilnym organem cielska – można żyć.
Inne dziwactwa. Nie będę narażał moich białych nowych trampek. Prognozy są jednoznaczne: jutro może pokropić. Nie pozwolę, żeby zmoczył je deszcz. Pokalało błoto.
Nie założę nowych żółtych butów zza oceanu, tylko dlatego, że te starsze są już podniszczone. Nie. Będą nowe czekać, aż stare rozpadną się całkiem. Będę chodził w starych lato zima, a nowe niech leżą. To mnie uspokaja.
Kilka par nowych skarpet (pospinanych zszywkami, zapakowanych, wiecie – no, nowych) mam pochowane po pudełkach teksturowych, reklamówkach, w różnych chatach domach. Szkoda mi nowych skarpet otwierać, kiedy stare jeszcze jare. Nawet czasem podceruje w samotności…
Nawet bliscy tego nie rozumieją… A ja chciałbym być inny! Jak to mówi o mnie matka M „taki z ciebie fajny chłopak, Wojtek!”, i zaraz dodaje: „żebyś ty tylko jeszcze był inny…” I ja chcę, chciałbym być trochę inny. Na przykład nie trzymać tych butów, nie szanować trampek, nie gromadzić skarpet. Dziadostwem to podszyte!
Albo jeśli chodzi o ten koncert co ostatnio byłem? No to przecież masakra….
Mogłem pójść odpowiedniego dnia, zamówić, usiąść, obejrzeć koncert, popatrzeć na ludzi, posłuchać muzyki… A co zrobiłem? Pociągnąłem tam dzień wcześniej. Falstart. W samym garażu zbyt nerwowo przemieszczałem się – świadectwo niepewności swojej dałem dominując rejon baru i zostawiając tam za dużo (za dużo jak na moje warunki) pieniędzy (to zawsze jest podejrzane). Potem wyszedłem za późno. Wróciłem dnia następnego (wczorajszy) i – kiedy perkusista spóźniał się już w dostojne godziny, a basista palił – po krótkim intro zacząłem jawnie adorować koleżankę mojej siostry, siostrę mojego kolegi Świdra. W dodatku w obecności jej męża, którego notabene bardzo polubiłem. I wiceversa.
Podczas koncertu nawet drygałem w rytm. Potem nie wiele się działo. Koledzy, i owszem, ale poza tym? Zasnąłem.
Może za dużo tu piszę? Za dużo mówię? Na pewno mam ten problem, że mówię za dużo. Jak już mówię, oczywiście. Jak w ogóle nie mówię, albo nie mówię w ogóle, albo mówię w miarę. Ale jak już mówię, mówię za dużo. W pracy przez telefon mówię za dużo. W domu do ludzi ględzę ponad miarę. Moich interlokutorów telefonicznych pracowniczych swoim gadaniem chcę przekonać do swojego profesjonalizmu. Domowników chce przegadać, przekonać do własnych racji. Przecież wiem i robię wszystko lepiej. Inni o tym nie wiedzą. Poinformowanie ich o tym w dwa słowa to za mało. Trzeba się nagadać.
Chciałbym umieć także pogodzić dwie rzeczy, których do tej pory nie udaje mi się pogodzić. Na przykład dzwoni Gelo i zaprasza mówiąc, że właśnie na mieście sieje zniszczenie. I że mogę – jeśli nie jestem cipą – dołączyć. Siali byśmy razem. A ja lubię siać. Lubię szczególnie siać z Pieczarą. Ale jak ja w tym momencie akurat leżę, jest stosunkowo późno wieczór, koło mnie para dorodnych cycków, spokój, siałem – oj siałem – dwa trzy dni wcześniej i jeszcze nie zbieram plony? I zasiałbym i nie chce mi się siać. I co wtedy?
W krainie chłodnych nocy siać zniszczenie z Pieczarą, czy w warunkach cieplarnianych, pod kołdrą hodować wzwód, by dać zaraz upust swym żądzom? Zaiste śmieszne to dylematy. Ale skutki decyzji bywają poważne…
Więc, co o tym myślisz?