Ostatnio głośno o żołnierzach zwanych wyklętymi. I ja dorzucę swoje trzy grosze. Otóż nie oburza mnie specjalnie stawianie im pomników. Moje ulubione czasopismo „NIE” wyśmiewa i piętnuje tego typu zachowania, jako gloryfikacje ludzi, którzy w rzeczywistości byli zbrodniarzami. Dla mnie osobiście i zbrodniarz może być bohaterem. I bohater zbrodniarzem. Święty złodziejem i tak dalej.
Jak było w każdym jednym przypadku – niech się spierają historycy. i inni Polacy. Przy gorzale. I na trzeźwo. Jak kto woli.
Nie podoba mi się natomiast całkiem bezkrytyczny stosunek środowisk prawicowych do ludzi „z lasu”. Wiadomo, żyli w trudnych czasach, byli często prostymi wojakami. Nierzadko w przeszłości żołnierzami regularnego wojska. W leśnym oddziale znalazł schronienie niejeden awanturnik z kryminalną przeszłością. Walczyli, błądzili. Walcząc, zabijali. Raz głupio, dwa w dobrej wierze. Mordowali, by przeżyć. Żyli dla większej sprawy. Ich życiem w pewnej chwili stała się walka. Rodziną – oddział. Domem – las.
Moja wiedza historyczna wybitną nie jest. Pisałem maturę z historii. Coś o Piłsudskim. Natomiast talenty plastyczne zacząłem zdradzać we wczesnej młodości. Moim mistrzem był Matejko. Z lubością rysowałem stada koni, na grzbietach wożących rycerzy w zbrojach. Chciałem przedstawić bitwę. Bitwę pod Grunwaldem.
Kiedy uczyłem się o dwudziestoleciu międzywojennym, a też o starożytnym Rzymie czy innych epokach, zapamiętywałem wątki dotyczące koni właśnie. Tam Cesarz Kaligula senatorem mianował swego konia imieniem Incitatus, gdzie indziej podstawili Trojańskiego, tu jeden generał chciał oddać królestwo za konia, nasz Józef miał Kasztankę.
Odziały żołnierzy wyklętych konne bywały. Nie raz śladami majora Hubala się włóczyłem (w końcu to nasze rejony), pijany jak koń. W lesie raźniej. I lepiej szumi.
Na wielkiej sali gimnastycznej pisałem swój esej o Piłsudskim, a brzmiał on mniej więcej tak…: „Kasztanka przyszła na świat w 1909 lub w 1910 w Folwarku w Czaplach Małych hrabiego Eustachego Romera. Została podarowana przez właścicielkę – Marię z hr. Romerów zamężną Tytusową Duninową (córkę Eustachego hr. Romera) strzelcom …”
Pisałem w pierwszej ławce. I w trzeciej osobie. Pisałem na wielkiej sali, bo mnie pognali z małej. Na małej siedziałem sobie wcześniej cichutko w drugiej ławce. Miało być spokojnie, przyjemnie, intymnie. Pani Bielecka, kochająca mnie miłością matczyną nauczyciel Historii Sztuki, postanowiła jednak przyjść z odsieczą. Oceniając moje moce poznawcze dość krytycznie, podrzuciła mi pod połę marynarki pokaźny plik ściągawek. Nie korzystałem z nich. Miałem swoje? Kiedy chciałem iść do toalety (w nocy piłem, rano piłem, ogólnie piłem – chciało mi się lać) kartki papieru pofrunęły w powietrze w malowniczym wirze.
Do żołnierzy wyklętych mam stosunek ambiwalentny. Kiedy w Radomiu powstają pomniki WiNu, a ulicom nadaje się imiona na przykład rodziny Winczewskich (swoją drogą bogu ducha winna rodzina) – nie jestem zachwycony. Wolę inne pomniki, inne ulice.
Ale tradycje walki, partyzantki są mi bliskie. Płaczę wspominając Powstanie Warszawskie, którego nawet mój ojciec nie mógł pamiętać. Sam byłem członkiem swego rodzaju oddziału partyzanckiego. Była nas spora grupka. Walczyliśmy ostro. Wojna opanowała całe miasto, cały kraj. Trwała latami. Wiem o zaprzyjaźnionych szwadronach, które walczyły nawet za granicami. Kilku jechało do Legii Cudzoziemkiej (Passtyl!). Dojechali gdzieś do Załamanka koło Pionek. Czy na inne ranczo. Stacjonowaliśmy w Sabacie. Tam też poiliśmy konia.
Wielu poległo. Z mojego oddziału niewielu pozostało. Śmierć wzięła blady demokratyczny okup.
Czasem walczymy dalej. Dla sportu.
Wszyscy wiemy o kim, o czym mowa. Ten nie zna życia, kto nie służył w Marynarce. Gdybym na egzamin założył sweter, a nie marynarkę, nie usadziliby mnie przed komisją i zdałbym maturę na więcej niż mierną.
Więc, co o tym myślisz?