Śmierć i wino w San Domingo
Kasztanowce w rozkwicie pełnym. Zieleń rozłorzystych liści plus te cienkie jasne porastające z listowia prącia. Maj. Druga połowa maja. Koniec maja. Matka moja jest Sandomierzaninem. Jeszcze nie honorowym. Jest także Amerynakną. Bo nie Amerykaninem. Więc także Sandomierzanką? Moja matka urodziła się w Sandomierzu. Jeszcze nie w czasach rozbicia dzielnicowego. Nie za najazdu Tatarów. Nie kiedy budowali te wszystkie ratusze, kościoły, zamki, klasztory i kamieniczki. Nawet nie za idei COPu. Jak Jarek ma o te dwa trzy kilo za dużo, a matka złośliwie zauważa, że przez sandomierskie Ucho Igielne się nie przeciśnie, to ja powiem tylko tyle, że moja matka urodziła się jeszcze w zeszłym stuleciu.
Śmierć spotkała nas wcześnie. Zdążyliśmy zaparkować samochody, przeszliśmy przez ulicę Mickiewicza i już pod samą Bramą Opatowską ujrzeliśmy jej blade lico. Zamiast zbierać śmiertelne żniwo, pobierała po pięć zyla od zdjęcia. Grupka szła, śmierć dokazywała, ja fotografowałem. Nie przyszło mi nawet przez chwilę do głowy, by płacić.
Co gość, który pracuje, fotografując się z turystami, przebrany za kostuchę, piszę w cv? Urodzony tu i tu, wtedy i wtedy. Telefon, mail. Doświadczenie zawodowe? W latach 2009 do 2016 – śmierć. Zakres obowiązków? Naprzykrzanie się. Gdzie? Sandomierz. Polska.
Tego pierwszego popołudnia zrobiłem wiele zdjęć. Kilka z nich – kombinowałem – może uda się „sprzedać”. Knułem też, że dzięki zdjeciom przetrwam wieczór. W ciągu dnia jeszcze jako tako. Kiedy Jarek zamawiał miód, a Nata piła piwo, ja to czułem. To, znaczy co? Wszystko, tylko nie komfort. Komfort miałem poczuć uciekając od nich wieczorem. Zamykając się w hotelowym pokoju. Pijąc dużo wody i gorącej herbaty. Jedząc zimne frytki z obiadu. A kąpiel tylko może. Bo może jutro. Ten prysznic.
Ze zdjęć nici. Kartę pamięci dzień dwa wcześniej wyjmowałem, oglądałem, źle wsadziłem, nie stykało. I jak spierdolić z kolacji? Moja główna karta przetargowa, potrzeba przejrzenia obrobienia zdjęć ujebana. Czym się wymówić? Szczery byłem. Czasem, rzadko, szcerość popłaca. W kwestiach życia i śmierci, alkoholu, pieniędzy i kurestwa szczerość czasem popłaca. I tu się opłaciła. Kiedy zamówili kolejną butelkę wina, kiedy słońce okrążyło już dokładnie ratusz, ten ratusz, wtedy ja się zacząłem zbierać. I choć miałem już nową partię zdjęć, nie potrzebowałem wymówek. Grzecznie kurwa podziękowałem i do hotelu. Dali mi tylko jeszcze dziecko, które miało podobnie jak ja: dość, i poprosili, żebym się zaopiekował. Nie było sprawy. Był telewizor. Pewnie jakiś kanał z bajkami. A ja wsobnie i na fejsa…
Zdjęcie tego ratusza wisiało na Traugutta. W cienkiej czarnej ramce. Za szkłem. Wyblakłe. Na jednej ścianie ratusz, ten ratusz, na drugiej prawdziwe monidło: Maria i Stanisław na kobiercu ślubnym. Patrzyłem na zdjęcie ratusza, tego ratusza nie raz. Spojrzeniem abstynencyjnych omamów. Wzrokiem otępiałym. Patrzyłem na trzeźwo rozumiejąc nie wiele więcej. Formę ratusza, tego ratusza miałem wprogramowaną w czaszkę jak dziecko cukierka. Ale nie wiedziałem, ani co to, ani gdzie to.
A teraz jest: stoi. Kiedyś drewniany. Potem podmurowany. Z cegły. Założenie gotyckie. Najpierw na planie kwadratu, potem prostokąta. Renesansowa wieża dobudowana później. Jak i attyka pokaźna.
Mała oglądała Tamalugę. Ja w aneksie kuchennym. Przy stoliku. Podłączony: przy czajniku, przed komputerem, obok aparatu. Okablowany, pod oknem dachowym. Zapadał zmrok. Ten ratusz znów był tuż obok. Namacalny.
Więc, co o tym myślisz?