Sprzątam wolne chwile
W pracy siadam przy oknie. Budynek posiada szklane ściany. Widoki nie zachwycają jakoś specjalnie, ale od samego początku, od obłudnie zapowiadającego wiosnę lutego tego roku, kiedy mogłem wybierać miejsca przy komputerach, a teraz – już po kilku miesiącach odbierania telefonu – kiedy to miejsca wybierają mnie – siadam zawsze, staram się usiąść, wybrałem miejsce koło okna.
I między rozmowami patrzę. Co widzę? Różnie widzę. Chodzi mi właśnie o to, że często nie widzę, ale patrzę. Potrzebuję tych okien. Tego widoku. Zastanawiam się czasem, dlaczego? Są tacy, którzy z upodobaniem siadają bliżej środka sali. Są ci, którzy wybrali miejsca i zasiadają tam z uporem maniaka dzień w dzień, na samym końcu rzędu komputerów, wewnątrz sali (od ściany). Tam jest też stolik dziewczyn, które nadzorują. Doradzają. Superwizorki? Coś w tym rodzaju…
Jedni bliżej okien, inni bliżej środka rzędu, inni przy Sylwii i Monice. A ja kurwa przy oknie. Po co? Jaśniej? Cieplej? Przestrzeń? Że tam klaustrofobia, tu – przeciwnie – rozpostarcie? Przecież, raz, nie ma czasu za bardzo obserwować życie zaokienne, dwa, nie ma tego życia w nadmiarze, tam raczej nic się nie dzieje. Nie lepiej byłoby usiąść między jedną Pauliną, a drugą Mileną i podziwiać ich wdzięki? Może lepiej by było zagnieździć się między jedną Anetą a drugą Agatą i oddawać się w pracy miłym pogawędkom? Na te dziewczyny zawsze przyjemnie popatrzeć. Za okno – po co? Ktoś przejdzie. Czasem słońce poliże trawniki i drzewa między blokami mieszkalnymi. Wtedy żrąca rażąca fluorescencyjna plazma ślina toczy się piętrami i po płaskim. Niebo, ziemia, coś jakby infrastruktura. Plac zabaw, na którym przesiadują wyrostki. Palarnia nasza, akwarium. Tam często ktoś popala, ale co to za widok?! Część ulicy Malczewskiego z jej kawałkiem targu nad „rzeczką”. Zabudowania uczelni, wydział mechaniki czy innej magii.
Moja zakompleksiona natura znajduje pracę w biurowcu szklanych ścian jako swego rodzaju nobilitacje. No i to, że kawa herbata jest za darmo. A nawet mleko. Jak będzie latem? Będzie woda w ilościach gaszących płonące puszcze lasy tropikalne? Czy będę tam latem? Plany wakacyjne mocno stawiają tą kwestię pod znakiem zapytania. Byłbym w rozjazdach większość z tych trzech nadchodzących letnich miesięcy, ale nie pracując, nie mam za co jeździć. Nawet zarabiając nie ma za co wypuścić się do Świnoujścia czy Katanii. Zarabiam za mało. U Passtyla zarabiałem więcej, stresowałem się porównywalnie, miałem poczucie pracy poniżej kwalifikacji (których nie mam) oraz chęć robienia rzeczy szalonych (leżacych w mojej naturze, ale mogących całkiem mnie zdegradować społecznie i rodzinnie). Teraz mam podobnie. Ale mam okna.
Patrzę czasem w to okno albo kiedy czekam na telefon, albo kiedy uciekam przed potencjalnym telefonem. I często patrzę bezrefleksyjnie. I często patrzę nic nie widząc, czasem patrzę i po chwili dopiero do mnie dociera, że patrzę, a patrzenie moje jest pustką doskonałą. Przypomina mi się Muchozol. Czasem przesiadując w Sabacie, czy to mając „za dużo”, czy przygnieceni brakami zapadaliśmy w swego rodzaju marazm zapatrzenie. Bezmyślne. Ale koledzy kamraci się dopytywali: o czym kurwa myślicie? Co kombinujecie? Co planujecie? Wspominacie, knujecie, czego chcecie? A my nic. Jak miny jednych zdradzały wkurwienie, jak oblicza innych ujawniały pijane odrętwienie, jak lica co niektórych świeciły pijanym błogostanem, tak na naszych – mojej i Mochozola twarzy – malowało się skupienie. Skupienie spokojne uważne, na czym? Chodzi właśnie o to, że na niczym. Idealna pustka. Właściwa izolacja od świata tego. Mentalne wyobcowanie. Żeby ani nie cieszyć się, ani nie martwić. Ani nie czekać planować, ani nie wspominać żałować. Tylko to wielkie Nic, które pomaga oczyścić z myśli ten młyn nieustannie mielący śmieci świata tego.
Było piwo, czy nie było. Głową było się tam, czyli nigdzie. Teraz czy jest telefon, czy go nie ma, spokojnie przez te okna przelewam się przenikam i znikam. Na czas jakiś. By zaraz wrócić. I działać.
Teraz jest łatwiej, więcej rzeczy ma sens. To pozwala wracać ze świata niebytu, w świat jakiegoś porządku. Wtedy świat był chaosem. I zabawą. Zabawnym pasmem nieszczęść i usiłowań przetrwań. Wesołym upadkiem. Nicość wymyślana podczas godzinnych sesji oderwanego milczenia dawała nadzieje. Że świat się wreszcie weźmie i uporządkuje. Sam. I to się jakoś dzieje. Muchozol nie doczekał. Ja tak. Czy było warto?
Więc, co o tym myślisz?