20.07.2016
Ta rutyna… Ten rytm. Pobudka, bieg, tor przeszkód. Wolnego chwila. Wolnego, chwila… Śniadanie, wolnego chwila dłuższa, trening dwugodzinny na macie. Obiad bezpośrednio po. Chwila najdłuższa wolna w ciągu całego dnia. Od tej pół do drugiej, do piątej trzydzieści wolne. Leżakowanie. Sen jakiś. Lektura, rozmowa z Konradem, na dole grają. My na górze odpoczywamy. Internet, radio. Potem trening z kijami. Od razu kolacja. I wolne całkiem. I już jest 20 godzina. Więc ja biorę prysznic i w łóżku już notuje to i owo. Potem leże i czytam. Potem gaszę światło, staram się wsłuchać w radio. Leżę. Na dole grają. Są głośni, ale radośni, nie przeszkadzają. Dają do myślenia. Oni są normalni, choć intensywność tej normalności, tej gry w świecie mniej rzeczywistym alternatywnym wymyślonym, lekko niepokojąca jest. Ale kto młodym zabroni! Lepiej, niż grają, niż mieliby jak ja w ich wieku… szkoda gadać.
Jutro dziewczyny lecą. Z Sycylii powietrzem do Mediolanu. Z Milano do Warszawy. Gdzieś jakoś w nocy będę w stolicy. W mieście przesiadki mają pół dnia. Co będą robić? Ktoś po nie wyjedzie, przywiezie do Radomia. Może jutro już pogadam przez telefon, dawno nie słyszałem jej głosu. Tego głosu. Kojącego, a zarazem mogącego przynieść każdy kataklizm, albo chociaż jego zapowiedź.
21.07.2016
Wszystko tak samo, poza tym, że z górki. Czwartek jest. W pewnych kulturach zachodu to już łikend. Jak łikend, znaczy że koniec. Koniec blisko. Czy czuć koniec? Nawet jeśli go jeszcze nie czuć, jest jakby trochę lżej.
Ja wiem, ja powinienem błogosławić każdy tu dzień i modlić się, aby to się nie kończyło: nie wydaje tu pieniędzy w ogóle, prawie nie palę, jednego, dwa dziennie, tylko ruszam się na przemian z leżeniem. Luz. Treningi, bez przesady, nie są jakoś specjalnie wyczerpujące. Da się przeżyć. Ta świadomość, że należy robić rzeczy przewidziane przez porządek dnia, to było najgorsze. Mało miejsca na rzeczy nowe, inne. Na spontaniczność. Trzymany w ryzach tego porządku. I że trzeba się dostosować. W poniedziałek, wtorek, środę potrzeba buntu była silna. Chciałem wracać. Tylko wyjazd stąd, zerwanie całkiem z życiem obozowym dawało szanse na zdobycie jakiegokolwiek wpływu na własne życie. Inaczej, będąc tu, chodzę jak w zegarku. Tańczę jak mi zagrają. Ale mus buntu już mija. Już wiem – raczej wytrzymam. Już wiem, powinienem to doceniać te kwestie, z którymi mam najwięcej problemu. Przełamawszy się, przeczekawszy, więcej zyskam, niż kiedy zawalczyłbym naiwnie o jakąś niezależność.
Jest karzeł. Dzieci chyba nigdy nie wiedziały karała. Przyjechał jako opiekun jakiejś grupki dzieci. Przyjadą dzieci – zobaczą karła. Tyle będzie dobrego.
Ten dzień różnił się tylko tym od poprzedniego, ze dziś już nie wymyślałem. Umierałem, ale poddałem się. Wczoraj, kiedy śmierć zajrzała mi w oczy, a był to wynik pewnej słabości, mieszaniny wątpliwości, wątpienia oraz bólu będącego wynikiem zmęczenia ciała całego, wczoraj zacząłem kombinować. A może by się zabrać do Radomia z Konradem? A może by spędzić noc w Radomiu, czym złamać panującą tu morderczą rutynę? A może jak już pojadę, zostanę, spotkam dziewczyny i wrócę sam dopiero w sobotę, by w niedzielę z radością obóz pożegnać? A może jestem chory – kombinowałem, może powinienem pójść, zgłosić jakąś dolegliwość, najlepiej psychiczną, tego nie da się łatwo sprawdzić zweryfikować, ale… ale… Nic by to nie dało. Jedyne wyjście, uciec ujechać zdezerterować poddać się. Nie wypadało, więc przeczekałem, a dziś było już lepiej. Do drugiego treningu. Tego z kijami. Jutro znów jawi mi się w barwach przyciemnionych. Mimo ze jutro to będzie piątek już. Przed sobotą, która jest przed niedzielą. W niedzielę w samo południe koniec obozu.
22.07.2016
Ja i mata.
23.07.2016
Ja i kije.
cdn
Więc, co o tym myślisz?