Aż do zatrucia i śmierci…
Nie wiem, czy wiecie. Wiecie? Pawle z Anią, ci, którzy zamieszczacie na fejsie memy o tym, że warunkiem szczęścia są dobrze dobrane leki. Nie wiem, czy wiecie, że mądrze prawicie. Albo chociaż blisko prawdy orbitujecie. Przynajmniej w jednym przypadku. Przypadku, który przypadkowo okazuję się moim przypadkiem.
Jadę do Jarocina. Postarałem się o bilet ulgowy, więc mam taniej. Więcej kasy zostaje w kieszeni. Na zdrowe jedzenie i środki higieny intymnej, plus codzienna lokalna prasa – wszystko to, czego na polu jarocińskim do szczęścia potrzeba. Potrzeba byłoby, gdyby nie potrzeba inna. Potrzeba stymulacji farmakologicznej!.
Na zdrowy sen w Wielkopolskim chowam do torby pudełko Sanvalu. Zwala z nóg i turla nocne kimanie bez zbędnych przebudzeń. Na spokojne podejście do kwestii tłumów oraz mogącego przeszkadzać zbyt głośnego nagłośnienia, mam już i zabieram relanium. Gdybym się czegoś zaczął obawiać, a to zbyt szybkiej utraty funduszy, czy porzucenia przez kolegów, którzy grożą, że jak się będę źle zachowywał, porzucą, albo niedojadania, czy innych napaści fizycznych (czy w Jarocinie jest bezpiecznie?!) – na te lęki mam Alprox. Znosi wszelkie obawy. Gdybym mimo wszystko nie był jeszcze wystarczająco szczęśliwy, na wychwyt zwrotny serotoniny mam Seronil. Sulpiryd biorę od lat. Nie wiem na co. Jak przestaje, przestaje być całkiem szczęśliwy. Więc wezmę i Sulpiryd.
Z taką apteką na Festiwalu nie może spotkać mnie nic innego, jak szczęście. No jest jeszcze opcja, że spotka mnie jego przeciwieństwo – nieszczęście. Albo dwa, bo przecież chodzą parami. Czy jakaś chora mieszanka: cześć szczęścia, dwie części nieszczęścia, bach! Takie to pieprzone życie: gonisz za szczęściem, łapiesz pecha. Ale chuj w to. To nie jest takie proste i nie wesołe, położyć wściekłą pszczołę na brzucho gołe; to nie jest takie proste i nie wesołe, wylać gorącą zupę na gołą dupę.
Nie biorę nic przeciwbólowego. Może to dlatego, że za bardzo nic mnie nie boli? Ale przecież zaboleć może. Tak na prawdę, za bardzo zlękniony też na co dzień nie jestem. Specjalnie niespokojny także nie. Śpię dobrze i szybko. Po co mi te leki? Na szczęście? Szczęścia mi jeszcze brakuje? Ten komplet medykamentów ma mi szczęście zapewnić? Dajcie mu bulionu! Proszę pana, bulion tu już nic nie pomoże… Ale nie zaszkodzi! Nie zaszkodzi!
Powinienem uzupełnić apteczkę o coś na kaszel i katar, bandaż oraz wodę utlenioną. Jednak pewnie tego nie zrobię. W mojej apteczce nie ma miejsce na leki pierwszej pomocy potrzeby, są te, które mają zapewnić szczęście, nie ratować od nieszczęścia.
Nie rozumiem zarzutu brzmiącego „czas ci przecieka przez palce”, względnie użalania się nad samym sobą w deseń „czas mi przecieka przez palce…”. Ubóstwiam, kiedy sekundy minuty godziny dni miesiące lata przesączają mi się między serdecznym a wskazującym. Kiedy leją się wolno i bez znaczenia. Czy mam wykorzystywać czas? Że co, w ramach odwetu? Przecież to on wykorzystuje mnie! On leci, a ja nie wiem jak bym się przeciwstawiał, jadę z nim. Więc mam walczyć? Gimnastykować się, żeby jego, czas, jak najlepiej wykorzystać? To jest lepiej lub gorzej? Nie sądzę… Niech on kurwa se płynie, a ja będę robił, co mi się podoba. Albo nie podoba. To nie istotne. Nie ważne to. Czy mi się podoba, czy nie. Czy się to komuś podoba, czy nie. Czy ja sobie roję, że korzystam z czasu dobrze? Gówno. Czy ktoś śmie decydować oceniać, że ja z czasem postępuje fer, czy wręcz przeciwnie? Sraczka. Lubię mieć odruch wymiotny wraz z upływem czasu. Lubię rzygać, a czas leci. Lubię się taplać w mazi czasu nieistotnego. Czasu mijającego bezproduktywnie. Wykorzystywać czas? A co to, dziwka?!
No, ale do tego trzeba mieć dobrze dobrane leki. A prawda jest taka, że sytuacja jest dynamiczna. Leki trzeba czasem zmienić. Czasem nawet odstawić! Czas wykonać telefony do lekarzy. Pokrzewińska przepisze coś na rzyganko, a doktor Gaczyński na z rzyganka czerpanie przyjemności. Amen.
Więc, co o tym myślisz?