Dziennik obozowy i poobozowy (kołoobozowy)

23.07.2016

Sobota. Minął tydzień. A wydało się, że nie minie. Nigdy kurwa. Kryzys gonił kryzys. Kurwa. Dzień jak co dzień. Niby można się przyzwyczaić. Jak zauważył starożytny filozof – wielka jest siła przyzwyczajenia. Do codziennych intensywnych treningów przyzwyczaić się dało. Kurwa.

Dziewczyny przyleciały z Sycylii. Z przesiadką w Mediolanie. Wylądowały w Warszawie. Dojechały jakoś do Radomia. Znaczy – przemieściły się. Kilka tysięcy kilometrów. Różnymi środkami transportu. Dziś zepsuł im się samochód.

Zaproponowałem, żeby te czterdzieści kilosów z grodu do Skarżyska podjechały pociągiem. Trener wyjechałby po nie samochodem na berze kolejową. Przywiózł na ośrodek.  Nie zmieściło im się to w głowie. Za daleko, zbyt skomplikowane.

Niedziela. Się nie pobiegło.

Nie było porannej przebieżki.

Kilka refleksji między deszczem a treningiem. Miałem. Zostało.

29.07.2016

Radom. Mieszkam w mieście, które kiedyś słynęło z Fabryki Broni, Politechniki, Sofixu i Tytoniówki, względnie wydarzeń czerwca 76, a teraz jest znane z lotniska, kilku dobrze prosperujących firm prywatnych, żeby wymienić Kratki, Jadar, Zbyszko, Global Cosmet czy Sedyko, oraz Uniwersytetu. Uniwersytet jest technologiczno- humanistyczny, co stanowi mieszankę równie wybuchową jak para absolwentów Polibudy, którzy skończyli w Radomiu w latach osiemdziesiątych wydziały ekonomii i technologii obuwia.

W tym mieście dobrze fuka system kanalizacyjny. Jest lato wczesne. No, w połowie.  Pora intensywnych opadów, burz, oberwań chmur. Czasem więc lunie. Ulice zamieniają się wtedy w rwące potoki. Ale tylko na chwilę. Zaraz przestanie padać. Wyjdzie słonko. Po godzinie śladu opadu. A kiedyś?

Kiedyś na Ustroniu po takim opadzie dwa dni brodziło się kałużach sięgających kolan. Szedłem nie raz ze Świętokrzyskiej na Osiedlową w latach osiemdziesiątych. To wiem. Jak dzień wcześniej lunęło srogo, trzeba było czasem robić kółka, obchodzić, żeby w ogóle dojść. I to nawet nie suchą stopą, jak teraz, mokrą nogą, ale dojść. Bo mogło się wydawać, że się nie dojdzie. Teraz nie ma problemu. Żeby zobaczyć kałuże dwudniowe trzeba pojechać do głębokiego Rajca albo odległych Siczek.  

Na obozie – jak wspominałem (nie raz)  -była rano przebieżka. Podczas przebieżki – ścieżka zdrowia. Różne „maszyny”, urządzenia. Znaczy rury. Rurki. Rureczki. Można się było podciągnąć. Można – jak się umie – zrobić wymyk. Można przeskoczyć z rurki na rurkę. Można chwycić rurkę oburącz i przeskakiwać na obie strony wspinając się wraz z jej podniesieniem diagonalnym. Wszystko jest. Wszystko było.

Jedno urządzenie przyrząd dało mi do myślenia. Że drabinki. Wysoko, tak, że ledwo człowiek doskoczy, drabina wisząca leżąca na wysokości poziomo. Do ziemni równolegle. Opierała się na czterech nogach. Ćwiczenie polegało na przejściu z jednego końca drabinki na drugi i z powrotem, zwisając. Jedna ręka, jeden szczebelek, druga ręka, drugi szczebelek. Szczebelków? Z piętnaście… ledwo co w jedną stronę jeden raz w ciągu tygodnia w tym zwisie przemierzyłem całą długość.  

Chętni zarzucali nogi na identyczny przyrząd tylko wyższy. Obok. Tam opierali stopy o rurkę i robili brzuszki. Asekurowani. Bo wysoko.

Dziś byłem z dziećmi na placu zabaw. Tak się składa, że jest tam podobne coś, tyle że mniejsze. Dziecięce. I małą Natka czteroletnia przemierzyła wisząc drabinkę kilkukrotnie. I inne dzieci też. Szok. Nic nie mówię. Dzieci są niezłe…w te klocki oczywiście sprawnościowe. W innych pasmach wampiry to, manipulanci i czysta fizjologia.   

Minął tydzień od powrotu z obozu. Czy dalej boli? Nie wiem… Nie schylam się jednak przezornie ani nie czynię innych żadnych wysiłków. Leżę.   

 

Dziewoy

11Shares