19.07.2016
Minęły trzy dni. I trzy noce. Mam dziwne sny. Wczoraj przy kolacji nawet wyjawiłem ten sekret kolegom i koleżankom, jednak nikt nie zwrócił na moje zwierzenie żadnej najmniejszej uwagi. Mam dziwne sny, w których to jestem dziwny. Nie to, że w rzeczywistości jestem typowym przedstawicielem swojego pokolenia. Normalnym, 40-letnim mężczyzną, Polakiem prawdziwym, katolikiem. Co prawda posiadam dwójka dzieci a jeszcze niedawno pracowałem, czyli jak to się m mówi, miałem pracę, czyli jak to się mówi, Polak z dwójką dzieci i pracą, teraz już nie, ale nie o to chodzi. Nawet jak bym chodził co niedzielę do kościoła, miał trójeczkę, pracował fizycznie całe dorosłe życie w jednym zakładzie, nie byłbym żadną miarą przeciętnym normalnym Polakiem człowiekiem. Wszyscy są dziwni, to prawda, jednak ja jestem chyba dziwniejszy niż wszyscy. Większość jest normalna, ja jestem mniej normalny. Ogół mieści się w szerokim zakresie przeciętnie zwariowanych jednostek ja jestem poza tym zbiorem. Z różnych powodów, kto re jeśli trzeba – przywołam. Ale myślę, że nie ma takiej potrzeby. Wszyscy mnie znają…
Bardzo bym się oczywiście cieszył, jeśli ktoś włączył by mnie litościwie do grona ludzi pozytywnie zakręconych, zwariowanych tylko do pewnych zdroworozsądkowych granic, szalonych w ludzki, fajny sposób. Nie wiem czy tacy się znajdą.
Dziś miałem sen, ze zabiłem. Zabiłem żyletką dziewczynę. W bramie. Pod osiemnastym. Znaczy w przejściówce, między Traugutta, a Żeromskiego. W Radomiu. Stało się to lata temu a wina została mi udowodniona. Sąd to zrobił. Zostałem osądzony, na co skazany, nie wiem, ale na pewno uznany winnym. Sen właśnie dotyczył tego tematu: noszenia na co dzień piętna osoby winnej, skazanej.
W mieście, w czasach już współczesnych, obchodzono rocznice tej zbrodni. Były organizowane przez miasto oraz różne instytucje imprezy upamiętniające zabójstwo nastolatki. Ona nie żyłą. Ja ją zabiłem. Ale żyłem. Więc ludzie świętowali coś, co zrobiłem, co popełniłem ja. Rocznice kolejne zamordowania nastolatki za pomocą podcięcia jej żył w nadgarstkach w bramie przechodniej pod osiemnastym, to byli ludzie świętujący i ja, zabójca. Innego podziału nie było.
Czy ten sen nie najlepiej symbolizuje moje nieprzystawanie do ogółu? Kolejnym wątkiem snu była moja rzekoma niewinność. Jako że w tamtych latach piłem dużo (tamte lata we śnie nie odzwierciedlają jakichś konkretnych lat z rzeczywistość i jednak jak miewałem słabsze lata w realu, tak i we śnie, zabójstwa dokonałem rzekomo w latach, kiedy piłem). W dorosłym życiu nosiłem w sobie niejasne przekonanie o swojej niewinności. Że oto pamiętam, jak przez mgłę ale pamiętam, że to nie było tak! Ja nie zabiłem. Owszem, przypadkiem byłem tam, widziałem, świadkowałem umieraniu tej dziewczyny, ale ona popełniła samobójstwo. Ja tylko jej raz: nie odwiodłem od tego zamiaru, dwa” nie wiem, czy w ogóle próbowałem, bo nie pamiętam, trzy: uciekłem z miejsca zbrodni, co zarejestrowały kamery monitoringu: mnie przeskakującego tego dnia w tych godzinach w tym miejscy przez mur zwieńczony drutem kolczastym. Był to decydujący dowód mojej winy. Oraz, na samym początku śledztwa, brak woli obrony. Kto kiedyś dużo pił, ten wie, ze są momenty totalnego zobojętnienia. Własny los nie interesuje już człowieka wystarczająco mocno. To czy zarzucają mu lenistwo, czy ignorancje czy brak higieny, czy zabójstwo a nawet ludobójstwo, nie interesuje już. Ważne jest jest w pewnym momencie picia tylko jedno. Że się ciągle żyje. I jeszcze drugie, co zrobić ze swoim piciem. Jeśli dylemat ten miałby zostać rozwiązany przy pomocy najbardziej nawet absurdalnych oskarżeń, niech tak będzie. Człowiek nie ma już siły.
Czułem się więc niewinny. Czułem się wrobiony. Wiedziałem, że poniosłem konsekwencje za czyn, którego nie popełniłem. Stałem się ofiarą systemu. Systemu omylnego. Wadliwego. Systemu, który musiał znaleźć winnego, znalazł go, a to, ze to nie ta osoba, że nie zabiłem, wręcz przeciwnie, ciężko przeżyłem świadomość wypadku i samo tragiczne wydarzenie, to system olał z właściwą sobie galanterią i dezynwolturą.
Na imprezach upamiętniających śmierć dziewczyny bywała cała społeczność radomska. Wszyscy. I, chcąc nie chcąc – ja. Wiadomo, to, ze ja zabiłem, było wiedzą powszechną. Ale już jakoś oswojoną. Ludzie patrzyli na mnie z wyrzutem oczywiście, ale bez specjalnego potępienia już. Jakby pamiętali, ale wybaczyli. Jakby oswoili już tą tragiczną prawdę, dojrzali na tyle, by żyć ze mną w jednej społeczności i akceptować. Ważne jest też to, że za swój niecny czyn nie poniosłem kary. Sąd uznał mnie winnym, jednak zaliczył do wymiaru kary okres spędzony przeze mnie w szpitalu. Wylądowałem tam oczywiście z powodu opilstwa. Chwili popełniona rzekomej zbrodni byłem już w stanie agonalnym. Uchwycony kamerą monitoringu moment mojego brawurowego przeskoczenia przez zwieńczony drutem kolczatym mur był ostatnim moim czynem tego dnia. Później był już to tylko odział ratunkowy. Potem Huston. Jak to bywa. Odtrucie, rekonwalescencja, obserwacja, wypis.
Obudziłem się i cały ten dzień słaby był, wahałem się, czy nie rzucić tego w diabły i wyjechać. Co mnie powstrzymywało? Jakieś niejasne przeczucie, że byłoby to niewłaściwe. Choć oczywiście upewniało mnie jednocześnie w przekonaniu, że powinienem wyjechać! Jeśli niewłaściwe, to pożądane. Powinienem jechać, przerwać, to skoro wiele rzeczy przestało mnie tu satysfakcjonować, a gro z nich dolegliwie przeszkadzać zaczęło, powinienem mieć odwagę gest siłę decyzyjną, by pierdolnąć to w diabły i przejść do kolejnego etapu. Jakikolwiek miałby nie być.
Zostałem. Jeszcze ten dzień zostałem.
Więc, co o tym myślisz?