Marzenia są ważne. A nie którzy nawet twierdzą, że najważniejsze. Kto tak twierdzi? No nie wiem, wydaje mi się, że nie raz spotkałem się z taką teorią, że marzenia są ważne, a może najważniejsze, przy okazji zderzenia z różnego rodzaju poradnikami, jak zostać, kurwa, szczęśliwym. Niektórzy, najczęściej bardzo, bardzo kurwa mądrzy pisarze lub inni ludzie sukcesu, jak jakiś Paolo, czy inna Alice, wypowiadają się nawet w dwóch zdaniach, że coś tam coś tam, a w ogóle to należy marzyć. Wtedy sukces. Wtedy dobre życie, wtedy coś zaskoczy i zagra.
Jako recepta na sukces czy „dobre” „satysfakcjonujące”, „szczęśliwe” życie powstają całe księgi. Są też jednozdaniowe sentencje. Frazy typu, dopóty dzban wodę nosi… Nie, to przysłowie, i chyba o wodzie, o uszach (fuck, nawet uszy kojarzą mi się z seksem…), to nie to. Ale na przykład: „najważniejsze w życiu to prawdziwy przyjaciel, potem marzenia”, czy inne bzdety. Tak mówią, nie? Nie mówią? Mówią kurwa! Piszą! Śmią pisać mówić przekonywać, że wiedzę, co jest dobre. I to ogólnie. Dla każdego. Recepta doskonała. Remedium na wszystko. Eliksir młodości, przepis na wieczną szczęśliwość.
Nie wierzę. No, może trochę wierzę, ale tylko trochę. Raczej sceptyczny byłbym. Że niby jak cały czas będę marzył o tych długich nogach, doskonałym kształcie i układzie warg sromowych, kolan, łokci, no dobra, bez tego rozerotyzowania, o samochodach drogich i szybkich bym marzył, o sukcesie w biznesie, o konkretnym modelu zegarka, o zawodzie, który chciałbym wykonywać będę marzył, będę siedział całymi dniami i patrzył melancholijnie w okno, marząc o kawałku ziemi pod lasem, za miastem, albo odwrotnie, pod miastem, a za lasem, jeden chuj, czy żeby zdrowie mieć lepsze, i dłużej, znaczy żyć dłużej w zdrowiu, dla innych kurwa, bo przecież nie dla siebie, toż to byłby egoizm, skrajny grzech, dobrze, dla innych, dla sprawy, dla idei, dla marzenia, marzę, że żyje dla jakiegoś marzenia, i co? Że się spełni, jak będę wystarczająco długo i silnie marzył? Może i tak…
Może się spełni. Może sobie można wymarzyć. Nie o to mi chodzi, czy można, czy nie można sobie wymarzyć. Chodzi mi o to, o sytuacje, w którym są marzenia, na które człowiek w całej pokorze ducha swego nie stać. Na przykład ja mam takie marzenie, żeby być Francuzem, w gorszym wypadku Włochem. Ostatecznie Francuzką, czy Włoszką, nawet mokrą. Małym fancuzikiem, czy włoszkiem nie chce być – nie zamienię mojego dzieciństwa, lat wkradania się w dorosłość pijaną za nic innego; przywiązanie do wartości, które wyniosłem z Sabatu każe mi być – przynajmniej jeśli chodzi o lata pacholęce – patriotą.)
Podobają mi się te nacje, te kultury. Mógłbym być jednym Francuzem, czy drugim Włochem. Mam marzyć? Że pojadę jeszcze w przyszłości do Francji? Zacznę na zmywaku, czy jako hydraulik? Potem poznam namiętną, lubiącą seks francuski Francuzkę, która mnie pokocha i będziemy chodzić na romantyczne spacery po Paryżu czy innej Nicei, i jeśli akurat nic nie pierodolnie i zabije, to będziemy się całować w świetle zachodzącego gdzieś niedaleko nad ciepłym morzem Śródziemnym słońcem? A potem, po pięciu, dziesięciu latach nauczę się języka, poznam życie, dostanę paszport. I zostanę tym Włochem jednym, czy drugim Francuzem? No nie wiem. Stać mnie na takie marzenia? Powinno mnie być stać? Mam kurwa marzyć?
Albo chciałbym, serio, zostać świętym kiedyś. Żeby mnie wzięli, znaczy wziął jeden czy drugi, urzędujący czy odpoczywający papież beatyfikował, czy inaczej, kanonizował, żeby mnie jakoś „ował” i żeby ludzie się do mnie modlili bo fajny byłem dobry, ludzi kochałem, cuda czyniłem, może za młodu mało religijny, ale pan bóg nieistniejący woli przecież bardziej jednego nawróconego, niż szarże gorliwie wierzących?
Marzyć mam o świętości swej? Czy to nie zuchwalstwo za wielkie? Powinienem?
To może już lepiej i zręczniej o tych fajnych damskich szczegółach anatomicznych. Przecież jestem humanistą. A to takie ludzkie… Prawie jak marzenia.
Więc, co o tym myślisz?