Sajonara, ćpuny.
Wszedłem. Jaki dostanę pasiak, miałem dowiedzieć się nazajutrz. Ten, który miałem na sobie teraz, to nic innego jak porwane na wszystkich szwach i nie tylko, za duże, poplamione pomazane rożnymi kolorami olejnych (olejnych?) farb, brudne, afunkcjonalne (jeśli portki mogą być funkcjonalne) ogrodniczki, z popsutymi, nie działającymi metalowymi zapięciami, na skręconych, poszarpanych szelkach podtrzymujących; dziadowskie pasma materiału, oraz coś w rodzaju koszulo kurtki, też pierwotnie zielonej, teraz w ciapy mazaje plamy, jak spodnie, tylko że inaczej. Te dwie części stroju nijak nie mogły stanowić całości, kompletu. Nie dość, że syf, to jeszcze niedopasowany syf. Katana na guziki. Do tego, nie posiadając własnych ciapów (nie używam, brzydzę się) czy klapek (zapomniałem spakować, pośpiech i nieprzytomność) dostałem coś w rodzaju chodaków. Z siatką na górze. Wysokie. Szczelnie kryjące stopę po podbicie. I one piły. Nie tak jak ja na długo przed przyjazdem do Kobierzyc, ale jednak. Wszystko to było dość dolegliwe. Nie to, że nie do zniesienia, nie. Zniosłoby się to pewnie jakoś, jak wszystko inne – ale przeszkadzało srogo. Się chyba nigdy aż tak nie komfortowo nie czuło, wcześniej.
A przeczcież poczuwało się różnie. Na przykład wtedy, kiedy wracając z trzydniowej wycieczki do Przesieki jeden człowiek wpadł pod pociąg na naszych czujnych, skacowanych, umęczonych oczach, a my na całodzienną podróż na czterech mieliśmy jedną małą sodówkę. (a wyjeżdżając, każdy małą fortunę miał!) i serca nam stanęły i miały nie ruszyć już nigdy… I oddech zawiódł, a karetka nie nadjeżdżała. Czekaliśmy na nią. Miała nadjechać. By nas ratować, nie nieszczęśnika, co się na tory zwalił… Bo w tym nieszczęściu wypatrywaliśmy dla nas samych ratunku. Jakieś leki na uspokojenie, kroplówka. Tak też było.
Czy kiedy się budziło bladym zimnym wiosennym świtem na jakichś dziesiątych piętrach, w krzakach jakichś, obcych miastach, nieznanych miejscach, nowych jakichś okolicznościach, także poczucie mając znikających promili i organizmu domagającego się ożywczej dawki. Czy kiedy groziły więzienia, niechciane dzieci, bandyci, czy wtedy człowiek czuł się dobrze. Czy nie przeżyło się? Przeżyło. Czy było źle? Nie było za dobrze. Ale czy było tak źle? Nie, tak nie.
Tak źle, jak wrzucony do piwnicy Monaru i rozebrany nocą, przebrany zawiedziony na przesłuchanie, ok, potem do łóżka, ale na drugi dzień, upokorzony, obserwowany, dalej przesłuchiwany – tak kiepskiej sytuacji nie pamiętałem.
I jeszcze widzieć tą Anule (w podobnym do mojego „pasiaku”, który okazał się jedną z bardziej dolegliwych jej zmór, choć były większe…) jak bidnieje w oczach i błaga i skomle i pochlipuje, że nie da rady, żeby wracać, szepce, uciekać, czytam z ruchu warg, jak mówi, że nie wytrzyma, a ja jeszcze łudziłem się, że wytrzymamy, że damy radę, że jakoś i to przeżyjemy.
Jaki dostanę pasiak miałem dowiedzieć się za kilka dni, ale się nigdy nie dowiedziałem.
Po dwóch tygodniach otrzymałbym zgodę na założenie „cywilnych” łąchów. Społeczność miała na to wyrazić zgodę.
Społeczność. Trzydziestu nie naćpanych narkomanów i trzeźwiejących alkoholików w jednej sali zasiada by radzić. O czym? Dziś najważniejszy temat jest jeden (bo tematem może być wszystko, od krzywo powieszonej skarpety, przez to, dlaczego włosy rosną dziewczynom na klatach, po to, w jaki sposób tak się dzieje, że ktoś wredny jest wredny; kiedy jest temat, taki temat, wtedy dzwonisz w dzwon, wszyscy rzucają wszystko i zbierają się w tej sali by radzić, by dyskutować podobne sprawy życiowe, na społeczności, na kurwa społeczności)
Dziś: Oto przybyła do nas nowa dwójka. Anulix siedzi na ścianie naprzeciw portretu patrona i guru tej społeczności Pana Kotańskiego. Obok niej kilka osób. Po obu stronach. Ja na ścianie przy wejściu. Naprzeciw mnie okna a pod nimi na krzesełkach większość tej hałastry, z Winterem i głównym terapeutą na czele. Główny terapeuta ma dłuższe blond włosy, jest chudy i wysoki. Winter to Winter, cokolwiek by się nie działo, jakoś na niego liczę. Terapeuta – widziałem go wczoraj, przyjechał na ścigaczu. Sympatyczny, sprawia wrażenie sympatycznego. W rogu przy stoliku siedzi gość z zeszytem. Coś notuje. Potem okaże się, że to schizofrenik, któremu powierzono zadanie spisywania treści tych spotkań, to mu sprawia przyjemność, może ma na niego jakiś terapeutyczny wpływ, cholera wie.
Zaczynają deliberować. Od razu pojawia się kwestia, czy jesteśmy parą. Otóż z tego co widzieli wczoraj, kiedy ja czekałem za bramą, przechadzałem się tajejąc, tajałem, puszczało mnie, czekałem, i oni czekali, aż mnie całkiem puści, parking dla tirów i dla samochodów osobowych z kibicami co na mecz Polska Czechy do Wrocławia zjechali właśnie tego dnia, parking przy autostradzie, głównej trasie, ruch; ja, to kawka na stacji, to snikersik, woda, dużo wody, z kranu, bo pieniędzy się wyzbyłem, więc woda, ciepła, z kranu, z kibla, w końcu przyjechałem się leczyć, na odwyk, do szpitala, po co mi kasa, chociaż i tak miałem tylko na podróż, więc skąd, kto wiedział, że będę czekał, kto wiedział, że łaziłem, i tajałem, i łaziłem, i wtedy Anula w oknie obgryzając paznokcie i prawie płacząc, patrzyła, czekała, więc oni to widzieli, i z tego co widzieli, domyślali się, że coś tu jest na rzeczy; oni, że na ich oko, jest coś na rzeczy, bo nawet jak już puścili, jak przebrali jak pajaca, jak zabrali wszystko i wrzucili do pralki choć czyste, a buty do miski by mokły, choć brudne, ale nie uprali, tylko do miski, by zmoczyć, jak zawiedli do jakiegoś kierownika, też z bandy, ze społeczności, zdrowiejącego, tyle że ze stażem, i on resztę rzeczy, najbardziej osobistych rzeczy, zeszyty, zapiski, notesy, noże od ciotek Basiek, torby na ramie, on resztę tych rzeczy badał, czytał, zaglądał, a Anula stała, bidna, patrzyła, już jakby z ulgą, że jestem, ale blisko była, wszyscy spać poszli, też wcześniej czekali, ale jak się dowiedzieli, że wchodzę, odpuścili, ona nie, więc coś na rzeczy jest.
A cwany terapeuta, widząc z lekka, a tam z lekka… całkiem zaniepokojoną, mocno zaniepokojoną, zawiedzioną, zahukaną, zmęczoną, rozczarowaną Anulę, terapeuta cwany w taką tyradę, że ho ho. Że oto jego nie obchodzi, on w ten deseń, że on tylko tyle: oni tu mają złe doświadczenia z parami, i że widział, wszyscy widzieli, że my coś więcej niż dwójka znajomych, że coś jest na rzeczy, że coś jest więcej, i że jego to nie obchodzi, ale…I gada, i gada, i gada, i nagle wypala, przeklinając, czym jeszcze bardziej Anulixa zahukuje, wali pytaniem, jednym, drugim, jak długo się znamy, skąd, ile razy razem piliśmy (hi, hi) ile razy razem ćpaliśmy (?), ile razy razem spaliśmy (kilka, ale zawsze było jakoś dziwnie?), i na koniec wali pytaniem, pytaniem wali ostatecznym, to jesteście parą, kurwa, czy nie, no?! Anula zdławionym głosem, nie wiedząc chyba do końca, co mówi, ale mówiąc, płacząc już prawie, palnęła, no. No, no, no jesteśmy.
A tam szmer triumfu, szelest satysfakcji, pomruk radości. Złamani, wykryci! Chcieli zakamuflować, zatuszować, przemycić siebie, jako nieparę, oni, para, jako nieparę!
Więc musiałem, zabrać głos, trzeba sytuację ratować, Ankę mi zastraszyli, zagadali, my sami inaczej się umawialiśmy, całe dnie, całą drogę się umawialiśmy, że nawet jeśli w rzeczywistości coś już nas łączy (a łączy? co…?), to dla nich nic nas nie łączy. Więc ratować. Się myślało, że da się ratować.
Podniosłem rękę. Zabrać głos chciałem. W końcu to nas chcieli poznać, więc mnie wysłuchać musieli także. A byłem całkiem trzeźwy. Wczorajszy, ale trzeźwy. I wypoczęty, wyspany. Bite osiem godzin mocnego zdrowego snu.
Przyjechaliśmy wczoraj. Podróż trwała cały prawie dzień. Wyruszyliśmy z berzy w grodzie o ósmej rano. Przybyliśmy na miejsce koło piątej po południu. Sobota była. I prawie tego promila mi wykazało. Więc musiałem czekać, aż wypocę, wydycham, wydalę.
Łaziłem. Z worem marynarskim łaziłem. Od bramy do stolika z siedzeniami pod daszkiem. Przy wielkim parkingu jak wspomniałem. Przy głównej trasie jak nadmieniłem. Tam wór zostawiam. Idę do kibli przy maszynie do kawy i słodyczy. Kolejne pięćset metrów. Przestrzenie. Przestrzenie. Szczam, pije wodę. Wracam. Siadam. Dzwonie do Pieczary, żeby oddzwonił. To mój ostatni telefon. Przez następne cztery miesiące bez kontaktu. Gadamy. Telefon pada. Nie wiem która godzina. Nie mam zegarka. Wora nikt nie ukradnie. Do tego stolika nikt nie dochodzi. Jest na skraju pola już. Nie dojdą. Nie w głowie im. Ani dojść, ani kraść. Kibice. Wracam. Biorę wór. Idę pięćset metrów w stronę Monaru i tam kładę się pod wielkim drzewem. Między parkingiem a ośrodkiem jest kawał polany z drzewami. Jakieś betony. Wokół tej drogi i tego parkingu pola. Buraków? Po horyzont. Kładę się, leżę. Biorę wór. Idę do stolików pod daszkiem. Zostawiam wór. Wór ważący dwanaście gdzieś kilo, może więcej, noszę, by się zmęczyć. Znaczy czytaj wytrzeźwieć. Idę do kibli. Leje. Pije wodę. Kupuje tą kawę. Jakiś bilon znajduje. Na kawę. Na coś słodkiego. Wracam do stolików. Piję. Obserwuję kibiców. Piją piwo. Piją wszystko. Zatrzymują się na dziesięć piętnaście minut i spadają. Ale naliczyłem już setki samochodów, autokarów. Jadą na mecz Polska Czechy. Zdążę przed tv? Biorę wór. Idę pod drzewo. Kładę się. Zostawiam wór. Idę pod bramę. Zrobiłem już pare kilometrów z worem i bez wora nie mało. Pocę się obficie. Dobrze. Słabnę trochę. Nie obchodzi mnie to. Malo mnie już obchodzi. Żeby tylko tam wleźć. Albo iść spać pod drzewem i spróbować jutro. Jest ciepło. Czarne chmury idą. Nadciągają czarne chmury. Burza. Dzwonię. Wychodzi dwóch. Dmucham. Jeszcze pół promila. Nie pytam która godzina, ale na oko ósma. Nie zdążę. Wracam pod drzewo. Kładę się. Leżę. Wstaję. Biorę wór. Idę do stolików. Siadam. Patrzę to na wyłączony telefon, z którego nie skorzystam przez cztery miesiące najmniej, na kibiców, których już niewielu. Zaraz już ich wcale nie będzie. Tylko tiry i zaspani ich kierowcy. Zostawiam wór, idę do kibli. Sikam, piję wodę. Wracam. Biorę wór. Idę do drzewa. Kładę się. Próbuje spać. Czarne chmury płyną bokiem. Nie zasypiam. Biorę wór, idę do stolików. Siadam. Zapada zmierzch. Zostawiam wór, który wziąłem. Boli mnie bark, kark od wcinającego się paska wąskiego niewygodnego marynarskiego białego wora. Który dostałem od Jurka Jacobi. Wór przepłynął cały świat. W Monarze pewnie nie był. Czy będzie? Zostawiam wór. Idę kibli. Wykasztaniam się. Piję wodę. Dużo wody. Wracam. Biorę wór. Wracam do drzewa. Po drodze na dróżce kamienistej znajduję kawałek listka. Leży. W ciemniejącym i dusznym powietrzu ledwo go na ścieżkce dostrzegam. Listek relanium piątek. Są jeszcze trzy sztuki. Reszta wydłubana, Biorę jedną. To co Anka miała ze sobą, zjedliśmy w autobusie. Resztę wyrzuciliśmy na dworcu we Wrocławiu. Nie było sensu brać. Zabraliby, wyrzuciliby człowieka. Zakazane. Niedopuszczalne. Wziąłem sztukę. Wór. Pod drzewo. Leżanko. Wór. Do stolika. Kilometry. Siedzonko. Prawie ciemno. Do bramy. Dzwonionko. Dmuchanko. Jeszcze polataj. Poczekaj. Przyjdź za godzinę półtorej. Ok. Drzewo, wór, stoliki. Kibel. Woda. Szczanko. Ścieżka. Stolik. Pole. Wór. Drzewo. Ciemno. Drugie Relanium. Jestem też lekomanem? Oczywiście. Muszę nim być. I narkomanem. Lepiej będą patrzeć. Trzecie relanium. Drzewo. Wór. Stoliki. Kibel. Woda. Wór. Drzewo. Mała drzemka. Wór. Brama. Dzwonek. Dwóch idzie. Dmuchanko. Zero zero. Absolutne zero. Wchodzisz. Która może być godzina? Nie pytam. Jest całkiem ciemno. Jest najdłuższy dzień w roku.
Więc jestem na drugi dzień trzeźwy, choć wczorajszy. I przed. I przed przed. Bo gdzieś się musiałem wyzbyć pieniędzy, które tu, podczas terapii, nie będą mi potrzebne. Więcej. Przeszkadzać by mogły. Zresztą mają być dosłane, co mnie coraz mniej interesuje.
Podnoszę rękę. W sprawie tego, czy para, czy nie para. Udzielają mi głosu.
Otóż nie jest do końca tak, jak mówi Ania. – zacząłem swoją gadkę. Żeby ratować. Bo widzę, że atakują. I ja jakoś zaatakuje, pomyślałem. – Otóż w moich oczach wygląda to tak. Owszem, znamy się, lubimy. Ania była dziewczyną mojego serdecznego kolegi, którego nie ma już niestety wśród nas. Czy jesteśmy parą? Nie, według mnie, nie. Zbliżyliśmy się, tak, podobne problemy, alkohol, odrzucenie, poczucie straty. Narkotyki. To samo miasto, w którym nie sposób się nie spotkać. To samo towarzystwo. Ale jednak, jednak. Ania jeszcze trzy tygodnie temu miała swojego chłopaka. I nie byłem to ja. Poznała go w szpitalu. Tam się poznali, zostali parą. Oni byli parą: mieli wspólne plany, odwiedzali się w swoich domach, byli trzeźwi. Ania jest dziewczyną, ma inną wrażliwość, wiele przeszła, boi się, odrzucenia jak i samotności, dlatego tak powiedziała, przyciśnięta nieco. – Ale Białas terapeuta coś się zaczyna wiercić na dupie i po chwili krzyczy prawie: kręcisz, kręcisz, kręcisz, tak nie, nie tak, jesteśmy mówi ona, nie jesteśmy mówisz ty, kręcicie, kręcicie, kręcicie, ja nie wiem w końcu, jesteś cwany, ale nas nie oszukasz, my was rozpoznamy wykryjemy! – Inni, widzę, też coś zerkają po sobie. Skończyłem więc na razie. Poprzestałem na tym. Niech pytają.
Zanim dałem im szanse pytać, się wziąłem i przedstawiłem. Dałem im całkiem ładne dossier. He, kolego, jak ty taki „ę” „ą”, to czego ty tu szukasz, ty dasz sobie radę, spokojna głowa. Mądry jesteś taki i cwany, dasz rade. Nie wierzę. Przepraszam bardzo, dostałem skierowanie, dostałem tu skierowanie od mojego terapeuty, od człowieka, który zna mnie i obserwuje od lat, on, mądry facet, znacie się przecież, Piotrek Piter z Radomia, skierował mnie tu, właśnie z Anią koleżanką tą oto, bo uznał, że to będzie dla nas dobre rozwiązanie, że to będzie dla nas dobre. Więc jestem, jesteśmy. – A ty jak sądzisz, to będzie dla ciebie, dla was dobre? – Się okaże, ale myślę, że tak, myślę, że Piotr się aż tak nie pomylił. Ale ty co myślisz, taki jesteś mądry, obyty na świecie, doświadczony, co myślisz ty? Ja myślę, że należy słuchać mądrzejszych, i posłuchałem, przemyślałem propozycje sugestie Piotra, wziąłem skierowanie, przyjechałem, jestem, chce się leczyć. Mówisz że słuchasz mądrzejszych, tak? A czy tutaj widzisz jakichś mądrzejszych, jak Ci się wydaje, czy znajdzie się tutaj ktoś od ciebie, takiego mądrego oczytanego wygadanego doświadczonego, czy znajdzie się tutaj ktoś od Ciebie mądrzejszy? Myślę (zacząłem kłamać), z perspektywy mojej decyzji i zachowując umiar i dystans do tego co myślę i mówię, że każdy z was (och jak kłamałem! I chciałem powiedzieć ćpuny, ale się powstrzymałem) każdy z was jest w jakiś sposób ode mnie mądrzejszy tu, bo podjęliście decyzję o leczeniu wcześniej, jesteście tu, znacie te realia, znacie się na rzeczy, od was mogę się teraz uczyć, dziękuję.
– Dobrze, to jeśli twierdzisz, zgadzasz się, roztropnie widzę i pokornie, chociaż myślę, że po prostu jesteś cwany, jeśli się zgadzasz z tym, że my jesteśmy w jakiś sposób mądrzejsi, od ciebie, takiego wygadanego, obytego, doświadczonego, to pozwól, że my zadecydujemy, czy to był dobry pomysł, żeby przysyłać ciebie tutaj, czy to był dobry pomysł, żeby przysyłać tu was we dwójkę. Pozwolisz? Ależ oczywiście, zgadzam się na wszystko, macie moje pełne błogosławieństwo.
I rozpętało się piekło.
Każdy ćpun chciał zabrać głos. Te ich społeczności, to była przecież jedna z lepszych rozrywek, na jakie było ich tu stać, jakie sobie mogli tu zafundować. Jak wspomniałem, każdy powód był dobry, żeby zwołać społeczność, każdy powód był ok., żeby zwołać społeczność i w kogoś przyjebać, każdy powód był jest dobry, żeby zwołać społeczność, żeby bić w dzwon przy wejściu na te salę, sanktuarium i żywe wspomnienie Pana Marka, i zwołać społeczność, i obrzucić kogoś błotem, wyżyć się, przeklinając jak banda pijanych szewców kłócić się o krzywo powieszoną skarpetę albo o to, że ktoś zachowuje za duży dystans, ktoś się za bardzo wycofuje, w pracowni artystycznej się kurzy a ostatnio kawałek cementu wpadł do kotła z zupą na obiad. Jak to wpadł? A no bo remont, napierdalali na zewnątrz i wpadł? A co kocioł z zupą na obiad robił na dworze!!??? Kurwa ich społeczność…
Więc rozpętało się piekło. Piekło którym oni się upajali. Pławili się w tych swoich skurwysyńtwach i bzdetach i z radością wyciągali najgorsze brudy. Przy czym dyskusja ta pozbawiona była jakiegokolwiek składu ładu i kształtu. Każdy pierdolił co mu ślina na język przyniesie a nie niosła nic odkrywczego, nic nawet ciekawego, nic śmiesznego, i nic przyjemnego. No nic wartościowego, wydawałoby się.
Błoto, kał i smoła wszeteczna. Wspominali wszystkie pary jakie się przez ośrodek przewinęły, wszystkie pary, jakie w ośrodku się ukonstytuowały, wszystkie w ogóle pary jakie każdy z nich znał z przeszłości, czy to przeszłości narkomańskiej jeszcze, czy to przeszłości już zdrowiejącej, i wyszło im na koniec, że można nam dać dwa tygodnie i nas, nas, toksyczny związek, który jest dla nich zagrożeniem, nas, parę, obserwować, można nas zostawić i uwierzyć mi, że parą nie jesteśmy, może też właściwie pogonić nas dwójkę jak najszybciej, co by im tu nie psuć misternie budowanego zdrowienia.
W końcu zadecydował Bioły terapeuta mądrala cwaniaczek lepszy jeszcze niż ja, że najlepiej będzie, jak mnie poślą do ośrodka innego, do Monaru innego, jako że to ja jestem tu potencjalnie największym zagrożeniem, a oni się boją, mnie wysłać w inne, ale podobne miejsce należy, żebym był sam, ponieważ ja sam doskonale, jak oni wszyscy widzą i słyszą i myślą, dam sobie radę, natomiast Anie, jako tą słabszą ( ha, ha) pozostawia tu, gdzie została przez Piotra przysłana i będzie sobie zdrowieć. Po co ci Aniu ten Wojtek, co on Ci daje (a Anka już płacze, widzę), co on takiego ma, czego inni nie mają? Że jest przystojny? O, spójrz tu na Krzyśka, nie mniej przystojny, a może nawet bardziej. Że taki wygadany niby inteligentny? Masz tu Darka, o ten, zagada cię tak, że niczego więcej nie będziesz chciała. Że ten Wojtek takie ma może poczucie humoru? ech, masz to po lewej siedzi Jola, choć dziewczyna, nie znajdziesz większej śmieszki ani nikogo kto cię szybciej i bardziej rozśmieszy. W każdym z nas tutaj znajdziesz część tego nieszczęsnego Wojtka i będziesz się tylko cieszyć. O nim zapomnisz, bo to podstawa zdrowienia: zapomnieć o przeszłości. Oderwać się od przeszłości. Oderwać się od wszystkiego. On sobie pojedzie i będzie zdrowiał gdzie indziej. Nie martw się, i jemu to na zdrowie wyjdzie, może jesteście też od siebie w jakiś sposób uzależnieni. Z tym przede wszystkim należy skończyć. Razem piliście, razem ćpaliście, razem uprawialiście seks? Koniec, zaczynacie nowe życia. Ty tu, on gdzie indziej, jeszcze nie wiem gdzie, ale coś zaraz wymyślimy.
Co ty na to Aniu? – Ja bym chciała? Ja się boję? Bo kolejne odrzucenie?. Już raz kogoś tak bliskiego straciłam?.
– Nie ważne, nic nie jest ważne, będzie dobrze, zgadzasz się Wojtek, jeśli my, mądrzejsi jak sam stwierdziłeś, mówimy, że Anka zostaje tu, a ty jedziesz pod Opole, albo pod Katowice, albo pod Poznań, zaraz coś wymyślimy, czy zgadzasz się na to, na coś, co ma być dla waszego i dla naszego wspólnego dobra, korzystniejsze? No, zgadzasz się?
– Zgadzam się. – Powiedziałem, i myślałem, że się naprawdę zgadzam. Zmęczony, byłem zmęczony. Nie widziałem sensu tego ciągnąć. Przeczuwałem koniec. Jakiś koniec. Jakieś rozwiązanie to było. Jakieś rozwiązanie majaczyło w nieodległej przyszłości. To nie musiało być to, co oni proponują. Ale zgodziłem się.
Anka w płacz. Jakieś dziewczyny niby ją pocieszają, jacyś kolesie niby patrzą ze współczuciem, ale większość leje na to wszystko i korzysta z faktu, że jest niedziela rano, że dzień w miarę luźniejszy, bez przymusu pracy, bez konieczności podążania za wskazaniami grafiku z żelazną konsekwencją. Więc jest niedziela rano.
Co robić? Zapomniałem, że padł w ogóle jakiś idiotyczny pomysł przeniesienia mnie gdziekolwiek i czekałem. Do końca jednak zapomnieć się nie dało, bo mnie zaraz zaczęli, to jeden, to drugi, macać, badać, sprawdzać, pytać. I niektóre z tych dochodzeń miały oczywisty związek z przeniesieniem. Tyle że ja jakoś się odprężyłem, wyluzowałem, zadomowiłem, przycichłem, zaczaiłem, czekałem?
Najpierw podobny do Ślimaka z Acid Drinkers, tylko starszy ćpun z dwudziestoletnią trzeźwością na karku pytał: jak wyglądało moje życie z narkotykami i alkoholem (bo terapeuta mój kochany Piotrek podpowiedział, że lepiej będzie wyglądało, jak na plan pierwszy pójdą dragi, bo alkohol sam w sobie słabo się w Monarze przyjmuje). Więc konfabulowałem pięknie, choć tak naprawdę to musiałem tylko koloryzować. Jak każdy twórczy alkoholik z przyjemnością rozprawiałem o swoich początkach i drodze aż do teraz, o przejściach i przeżyciach, o swoich upodobaniach i antypatiach, o swoich przyzwyczajeniach, nałogach i słabościach, a także o wszystkich co ciekawszych okolicznościach, jakie towarzyszyły narodzinom moich zmór i demonów.
Potem lekarz. Badanie, standard. Ile ma pan lat, co pan powie, nie wygląda pan, o dziesięć lat mniej bym dał, daj pan spokój lepiej i przejdź do opukiwania kolan, to najbardziej lubię, czuć że żyję, że moje kolana potrafią jeszcze reagować na ten lekarski mały delikatny precyzyjny młoteczek, a mogę też zanim pan poprosi stanąć na jednej nodze z zamkniętymi oczami dotknąć kolejno oboma palcami wskazującymi mych stabilnych i demiurgicznych dłoni, czubka zadartego nieco nosa mojego, wszystko to mogę, wszystko to znam, wszystko to robiłem po stokroć, tylko proszę mi powiedzieć, pan taki cichy wyciszony i wygląda rozsądny i zorientowany, i mówi pan w dodatku, że córka też dziennikarstwo na studiach wybrała, niech ją Pan Bóg strzeże, ale już za późno, mogłem wcześniej przyjechać, bym panu parę rzeczy opowiedział, niech mi pan lepiej wyjaśni, po co i dlaczego oni chcą mnie stąd pogonić, proszę pana, oni maja rację, tak będzie lepiej, ja myślę inaczej, szkoda że pan nie rozumie, ja myślę, że będzie jeszcze w ten dzwon bite i że to jakoś odkręcimy, niczego już nie odkręcicie, decyzja zapadła, decyzja nieodwołalna zapadła, pan tak młody, po co to panu, po co pan tak sobie szkodzi, życie jest piękne, sam dużo piłem, potem dwadzieścia lat nie piłem, potem znowu zacząłem, czy ma pan jakieś marzenia, nie, raczej nie, szkoda, zacząłem, a co pan zamierza, zamierzam się podleczyć, potem pojechać za granicę i pracować, praca mnie uratuję, proszę pana, też tak myślałem, to jest mit, to jest nie prawda, praca! Tylko praca. I tylko leczenie.
Się wraca do nałogu, tylko długie leczenie, tylko nieustanne leczenie, tylko tu, tylko tam, w zamknięciu, bez pokus, bez możliwości, odizolowany, to wszystko od lat działa, ludzie się naprawiają, można z tego wyjść, ja już bym wyszedł stąd, pan poczeka, jeszcze kilka pytań, choroby zakaźne, HIV, cukrzyca, nic z tego, zdrowy jakoś chwalić Pana jeszcze jestem, ćwiczę, biegam, wie doktor, z tymi narkotykami to przesada, kazali tak mówić, nie bierze się, czasem się zapali, alkohol główna przyczyna mojego upadku, alkohol i tylko alkohol, wszystko jedno, to to samo, z tego też można wyjść, po co to panu?.
Gdzie spotkać Anulix wiedziałem. Muszę znaleźć tylko miejsce, gdzie wszyscy jarają. Trudno i nietrudno było zarazem znaleźć to miejsce. Naprzeciwko bramy pod którą, w cudzysłowie, dużym cudzysłowie czekałem, stoi ten budynek złożony z dwóch części tworzących jakby literę L, i w miejscu połączenie modułów jest dziura na przestrzał przejście, tam po obu stronach wejścia do pojedynczych części i dalej jakoś, od drugiej strony, na zewnątrz wychodząc masz schody dwupoziomowy taras na górze dwu trzyosobowa huśtawka obok ławka przy wejściu ławka. Palarnia jak się patrzy. A palą wszyscy, poza tymi, co nie mają. (Nie posiadanie przez jednego gościa szlug i jego namiętne natrętne próby pozyskania tytoniu od towarzyszy niedoli były jednym z tematów jednej ze społeczności: pognębili chłopaka, nie dość że nie miał co zarajać, nie dość, że nikt go nie częstował, to jeszcze mu przy wszystkich obrobili dupę czym skłonili do kolejnej już decyzji o opuszczeniu tego miejsca; jednak nie odszedł, został, pewnie nie miał gdzie iść, będzie cierpiał głód tytoniowy, aż jakiś mityczny ktoś nie dośle mu szlugów na następne tygodnie)
I Siedziała tam wyglądająca jak bida z nędzą Anula Fi paląca szlugę za szlugą. Próbowałem tłumaczyć, że wszystko będzie dobrze, i sam już nie wiem, czy ja to do niej mówiłem, czy siebie zaklinałem, bo przecież musiałem coś przeczuwać. Mówiłem bredziłem coś o tym, że ja pojadę tam (cokolwiek znaczy „tam”), ona zostanie tu, po jakimś czasie może uda nam się jakoś do siebie zadzwonić (poza Anulą w tym momencie życia nie miałem do kogo dzwonić, no, Ciocia Basia, no i tyle, do Matki zadzwonić z oczywistych względów by mi nie dali), podzdrowiejemy, skontaktujemy się ze sobą, kiedy jedno lub drugie podejmie ostateczną decyzje o opuszczeniu miejsca, wrócimy do rodzinnego Radomia razem, może jakoś się uda nie pić, może coś się wymyśli życiowego?
Obiad. O, dla tych posiłków rozważałem możliwość pozostania ze społecznością. Ale czy dla żarcia poświęcać swoje ideały oraz niejasne przeczucia, że coś tu kurwa nie gra?! Można było. Można było to wszystko przeżyć, przetrwać. I całą niedzielę tak myślałem. Całą niedzielę do tej chwiejnej tezy przekonywałem Ankę. I jakoś leciało. Po obiedzie palenie, po paleniu kolejne palenie. Ale co się nie minąłem z Anulą (przebywanie zbyt długo razem było raz zakazane, choć teraz to nie miało żadnego znaczenia, i tak miałem zostać ukarany, awansem, za nic, więc mogłem broić, ale się jakiś fason trzymać chciało i jakiś szacunek do panujących tu reguł się miało, nie wiadomo po co; dwa niewygodne, niesmaczne), za każdym razem, kiedy z nią rozmawiałem dawała wyraz swojej frustracji, swojemu załamaniu, świadczyła z uporem godnym lepszej sprawy, że nie wytrzyma tu ani chwili dłużej, żeby już, w tym momencie spadać, wyjeżdżać, wracać, spróbować żyć normalnie, ale na wolności, tylko nie tu, tylko nie tu. Auschwitz, mówiła, i więzienie w jednym.
Rano już wywiesiliśmy rozwiesiliśmy pranie. Moje, cała wielka micha mokrych łachów czekała na mnie w piwnicznej pralni. Uprało się w nocy, ktoś jebnął do michy i gniło se do rana późnego.
Tam zawiodła nas dziewczyna, która bezwstydnie, ale z pewnym wdziękiem pokazywała wszystkim swój dorodny biust; nie żeby się negliżowała, nie, po prostu taki miała styl, tak się ubierała, nie dało rady nie patrzeć, nie dało rady nie patrzeć i nie widzieć dwóch kształtnych potężnych gał. Widziałem ją oczyma wyobraźni w kilku zgrabnych porno scenach…
Za miednice i przez korytarze piwniczne na schody na zewnątrz koło świnek, koło kurek, koło piesków, dalej, obok ogródków były sznury do wywieszania prania, było tego od cholery, i zmieściliśmy się jakoś, i buty na szczytach słupków miały schnąć dzień cały. trampki, buty do biegania, na nogach chodaki. I teraz, po obiedzie, przed kolacją, był właśnie czas żeby iść i to pranie może zdjąć, było ciepło i słonecznie, pewnie wszystko poschło.
Po śniadaniu w niedzielę powierzono mi, wraz z czterema innymi kolesiami, obowiązek zmywania czyszczenia podłogi w jadalni. Polegało to na tym, że mokrym mopem przemieszczałem błotniste smugi z jednego miejsca w drugie, najlepiej tak, żeby pozostały pod stolikami i nie były zbyt widoczne. Po tej karkołomnej operacji od razu na mokrą posadzkę weszły wycieczki przemierzające budynek w te i nazad. A że z jadalni, za barem, obok kuchni było drugie zejście na dół na parter i wyjście na powietrze, wycieczki były liczne. Że przychodzili z dworu, mieli brudne buty. Podłoga zaraz usiana była licznymi śladami tej aktywności.
Znów spotkałem Anie. Znów mówiła, że nie. Że nie wytrzyma. Opowiadała, jak jest jej chujowo. Że dostała pokój z jakąś bezzębną heroinistką z dzieckiem i panuje tam taki burdel, że nie ma jak się ruszyć, nie mówiąc o rozpakowaniu i poukładaniu jakoś rzeczy. Dziecko rano w nocy o północy drze się i spać nie daje.
Zewsząd dobiegała jakaś tania hiphopowa muzyka. Jakiś słaby rap.
Od rana panował chaos związany z tym, że ktoś miał załatwić film i nie załatwił. Oczywiście był to powód do zwołania społeczności i wszyscy pognaliśmy do sali sanktuarium Pana Marka i tam oni, kurwa społeczność, zaczęli dyskutować kwestie brakującego filmu. Jakiego? Nikt nie potrafił podać tytułu. Filmu nie było. Ale ktoś się zgłosił, że ma inny. Ktoś inny, że jeszcze więcej ma, że i płyty, i na innych nośnikach. Więc ok. Film jest. Film będzie. Nie wiedziałem tylko, dlaczego w związku z jakimś filmem jednego gościa, filmem, którego w dodatku nie ma, trzeba zwoływać zebranie. Przy okazji nie obyło się bez setek kurew, kutasów i dziwek. Ale wyjaśniło się. Mnie się przejaśniło, jak okazało się, że afera z szukaniem tego filmu to było na prawdę wielkie halo. Bo oto po południu, po obiedzie zaczęli nas spędzać z miejsc, gdzie się akurat znajdowaliśmy do tworzącej jedną wielką salę z jadalnią komnaty telewizyjnej, gdzie na wielkiej plazmie nie to że mogliśmy, my wszyscy literalnie musieliśmy ten film oglądać! Nie ma przeproś. Nie ma inaczej, wszyscy razem! Integrować się! Jakaś żałosna komedia amerykańska trzeciej kategorii bez jednego znanego czy czytaj zdolnego aktora. Dlaczego ja to muszę oglądać!? Takie są zasady. Nie wolno się izolować, zamykać w sobie, szukać samotności; jeśli czegoś takiego ci trzeba, zwołujesz społeczność, oni ci tłumaczą, że jesteś uzależnionym od leków i alkoholu czubkiem, dorzucają kilka epitetów oraz mocno podstarzałych już pretensji i po takiej lekcji wychodzisz z sali konferencyjnej szczęśliwy i gotowy do oglądania tego wspaniałego filmu z największą przyjemnością. Kochasz już też społeczność.
Wieczorem mecz, który też musisz obejrzeć. Kocham futbol i fakt, że nie kopałem piłki na poważnie jakieś piętnaście lat niczego tu nie zmienia. Niemożność uprawiania sportu czynnie, kompensuję sobie oglądając dobre mecze. No, nigdy nie wiadomo, czy mecz będzie dobry, czy będzie kiepski. Wybierając jednak oglądanie od czasu do czasu w TV spotkań Ligi Mistrzów i imprez typu Mistrzostwa Świata czy Europy, zamiast wybierania się co tydzień na stadion Radomiaka, szanse, że trafie na coś dobrego radykalnie zwiększam.
Więc lubię oglądać, ale nie lubię musieć oglądać! Jak można mi było tak obrzydzić jedno z ciekawiej zapowiadających się spotkań!? Holandia contra Portugalia jeszcze w fazie grupowej, kurwa, taki mecz, ale pognany na sale, patrząc w TV, bo muszę, nie widziałem nic, nie słyszałem nic, no, jeśli chodzi o fonię, to słyszałem, ale nie komentatora na przykład, tylko pochlipywania Ani, która stanęła koło mnie i narzekała dalej, oraz komentarze do meczu wygłaszane przez zgraje ignorantów i chamów. Odechciało mi się Euro, odechciało mi się wszystkiego.
Zapanowała ciemność. Świecił tylko płaski ekran telewizora. Poświata padała na lewy policzek Ani, która wyglądała teraz pięknie. Samotna jak ja, w tłumie tych obcych ludzi. Ćpunów, którzy czuli się jak w domu. Jeśli my mieliśmy jakieś domy w ogóle, były one daleko. Nieosiągalne.
Od święta pozwolili zostać pięć minut dłużej. Ale nie zostałem. O pół do jedenastej wieczorem poszedłem do pokoju. Wgramoliłem się na pięterko (przydzielono mi górę na piętrowym wyrku) i poszedłem spać. Jutro poniedziałek. Zasnąłem zdrowo i śniłem.
Poniedziałek rano to nie była niedziela rano. Nie leżało się do dziewiątej, żeby leniwie czekać na śniadanie. Nie, przyszli (po raz drugi, dlaczego, o tym zaraz) przed siódmą i kazali wstawać. Wiedziałem już, że będzie bieganie, więc swoje sportowe ciuchy miałem naszykowane. Wstałem, umyłem zęby, optoknąłem się cały, strząsnąłem nocne koszmary, ubrałem w krótkie spodenki (Sia, pierwsze i jedyne wspólne wakacje, Krutynianka), koszulkę (z Anglii przysłaną mi przez federacje biegów organizowanych by pomagać ludziom chorym na raka), buty, które kupiła mi Sia kiedy przyjechałem z Gloucester do Wawy by układać sobie z życie z ukochaną, a biegać zacząłem jeszcze na wyspie, więc chciałem kontynuować, się wydawało, że bieganie będzie elementem zdrowienia i wychodzenia z nałogu. Byłem gotowy. Wyszedłem na zewnątrz gdzie o dziwo (wydawało mi się, że wstałem jako jeden z pierwszych) byli już prawie wszyscy. Zgromadzeni pod bramą czekali na ostatnich maruderów. Gotowi do biegu. Był (całą niedzielę, po społeczności na której postanowili o moim przeniesieniu, był nieobecny) Bioły terapeuta, była Anula z młodą (młoda: krótko ostrzyżona, przyjemna nawet dziewczyna, narkomanka, klej raczej, ale w ogóle burzliwe życie, to był jej czwarty Monar), był Winter (a, w którejś z poprzednich części zapomniałem powiedzieć o najważniejszym: na tej całej społeczności, kiedy mnie pognali do innego ośrodka, kiedy Bioły zapytał, co będzie lepsze, czy sytuacja, kiedy zostanę tu i będę obserwowany, czy kiedy od razu mnie przeniosą, wtedy bezpośrednio o zdanie zapytany Winter oznajmił, że uważa, że owszem, przeniesienie mnie to bardzo dobry pomysł. Kolega, w kurwę jebana mać. Jak powtarzała często później Anka: jeszcze Bebe mówił, kiedy żył <<Panie świeć? i tak dalej?>> że trzeba na tą mendę uważać, zresztą wszyscy to wiedzą, i ja też, a już po historii z pierścionkami rodowymi Doro, co to zginęły, kiedy ja zasnąłem, a w domu był Winter. Był i Muchozol…)
Wstawał ciepły słoneczny dzień. Było jasno i rześko. Jakaś nadzieja wschodziła w sercu razem z git planetą na niebie. Bioły dał znak i pobiegli. Oj, jak w znakomitej większości niezdarnie. Część szła. Co będą się przemęczać. Stara wiara się nie przemęcza. Nie musi. Bieganie jest dla nowych i dla małolatów.
Miałem nawet dobry humor. Kiedy mijałem kolejnych biegaczy i zobaczyłem przed sobą Anule wiążącą sobie sznurówkę (oczywiście wiedziałem, że to kit, że się zmęczyła, nie ma siły i symuluje rozwiązanie buta, żeby odpocząć) przeskoczyłem nad nią jak przez kozła czym rozśmieszyłem nie tylko siebie i ją. Nie był to długi bieg. Dwa dni wcześniej, w sobotę wieczorem przeszedłem z piętnastokilowym worem tą samą trasę sto razy, więc teraz tylko mnie wszystko śmieszyło. Po pięciu minutach byliśmy z powrotem przed bramą. Tam Bioły robił jakieś dziwne jeszcze pompki, jakieś takie faliste, nie wiem, pewnie gdzieś liznął jogi albo innych alternatywnych aktywności fizycznych, zdrowotnych.
Przy drzwiach wejściowych do budynku już czekało dwóch i wykonywali jeden z bardziej idiotycznych swych dziennych i nocnych obowiązków Badali reakcję źrenicy oka na światło. Ustawiali się w odległości dwudziestu centymetrów od twojej twarzy i kazali zamknąć oczy, na ich komendę, otworzyć. I oni badali, patrzyli, czy źrenica zwęzi się zgodnie z regułami, czy też będzie za duża, za mała, nie wiem jaka. I tak kilka razy dziennie. I tak dwa razy podczas nocy, kiedy ty śpisz, budzili, i w oczy.
Po porannym biegu i głębokim wejrzeniu w oczy by zbadać reakcje źrenic należało się przebrać w monarowskie łachy, jak ktoś zdążył umyć i na śniadanie. Śniadanie marne. Jak to w takich instytucjach. Żeby podjeść należało napchać się chlebem. Dwa plasterki cienkiej wędlinki i serek topiony to nie San Francisco. Słaba herbata. Sprzątanie i znów społeczność. Tym razem jakaś organizacyjna. Przydzielanie obowiązków na cały dzień. Do pracy. Jedni mieli iść kuć ściany, inni na stolarnie, naprawa bramy, korekta ogrodzenia, karmienie świnek; jeszcze inni do ogródka pielić i rwać szczypiorek. Mnie wysyłali do pracowni artystycznej. Sam nie wiedziałem dlaczego w ogóle gdzieś mnie wysłano, przecież mieli mnie przenosić, a tu obowiązki tu, na miejscu. Nie wiedziałem co o tym myśleć, ale chętnie poszedłem na ostatnie piętro, gdzie dziewczyny robiły witraże a kolega z którym miałem pracować lepił w glinie postacie: aniołki i inne maszkary, które miał niebawem sprzedać się na jakimś bazarze czy innym odpuście. Gdzieś na końcu głowy majaczyła mi myśl, że skoro przydzielają mnie do pracy, dają obowiązki, traktują jak każdego innego domownika, może zmienili zdanie, może zostawią?
Lepiąc pierwszego aniołka wzorowałem się na jednym już gotowym, już wypalonym, już pomalowanym, którego stworzył gość sierdzący obok. Wzorowałem się wzorowałem i zamiast aniołka wyszedł mi Hrabia Dracula pomieszany z Zombie, bohaterem Nocy Żywych Trupów. Nie rzeźbiłem piętnaście lat, mogłem wyjść wprawy. Ale szybko sobie przypomniałem. Placek gliny rozwałkowywałem pod folią, z takiego naleśnika zwijałem stożek, dolepiałem na górze główkę, na główce jakieś włosy, na włosach kapelusik albo bez kapelusika, jakaś szata czytaj kubraczek wdzięczny, jakieś rączki po ciele albo na brzuszku splecione w pokornym anielskim geście, plus oczywiście skrzydełka, z którymi kłopot był większy niż ze wszystkim innym, ale jakoś szło.
Coraz smuklejsze, coraz wdzięczniejsze, coraz ładniejsze, aniołki rodziły się w mych rękach. W uszach rozgrzewało jakieś Wrocławskie lokalne radio. Czasem zamieniło się słowo z gościem obok. Czasem ktoś przyszedł w odwiedziny do pracowni i chwalił, albo nie chwalił, ale patrzył. Z tyłu gdzieś kuli. Kurzyło się i pyliło jak cholera. Postanowiliśmy otworzyć ona. Było gorąca. Do uchylenia nadawały się jedynie lufciki. Okna zabite na amen. Się polatało po stołach i się razem jakoś te okna lufciki za pomoce młotków i dłut – pootwierało.
Od razu zrobiło się lepiej, to zajęcie, w które zaangażowanych było kila osób, jakoś napiętą i milczącą niemą cichą sytuacje rozładowało, jakoś towarzystwo zintegrowało. Się lepiło kolejne aniołki słuchając doniesień radia o pogodzie sporcie i kulturze, a także o tym, co się dzieje w mieście. Dużo muzyki, raczej słabej, ale co tam, jakoś sztywne obyczaje łagodziła i tak.
Osiem aniołów, dziesięć aniołków, dwanaście. Coraz ładniejsze, coraz wymyślniejsze, coraz odważniejsze, coraz bardziej aniołkowate. Poszedłem na dół do pokoju napić się wody i przy okazji odlać. Na półpiętrze stoi kobieta, której nie znam, chyba przelotnie wczoraj widziałem, psycholog. Szefowa innego rodzaju. Lekarz. Rozmawia z kilkoma domownikami. Sunę obok a ona do mnie, zdziwiona: a pan co tu jeszcze robi? Pić mi się chce i lać więc krótko: a co mam robić? Rano na kurwa społeczności przydzielono mi zajęcie, więc je sumiennie i rosnącą pasją wykonuję. Ale przecież powinien pan już jechać, pod Opole, do innego domu, decyzja przecież wczoraj zapadła, dlaczego pan nie jedzie? No ja szczerze, że nikt mi w żadnym momencie nie powiedział, że mam jechać, owszem, spakowany jestem, ale czekam aż ktoś coś zadecyduje, zresztą doszły mnie słuchy, że zawiezie mnie tutejszy kierowca, nie bardzo widzę siebie tłukącego się przez województwo całe pociągami i autobusami, tym bardziej, że nie wiem gdzie jestem tak geograficznie dokładnie i nie wiem gdzie miałbym jechać, więc nie wiem, lecę lać i pić, do potem seniorita. Skorzystałem z kibelka, wziąłem butle wody i wróciłem do moich aniołków. Pani na rozchodne powiedziała, że nie ma tu zwyczaju odwożenie nikogo gdziekolwiek i nie widzi powodu, żeby robić wyjątek. Odrzekłem, że w takiej sytuacji czekam i się nie ruszam, aniołki mi schną, niezdecydowanie jakieś panuje i chaos, nie będę nigdzie jechał sam, nic nie wiem o swojej nowej sytuacji.
Piętnaście aniołków, siedemnaście, dziewiętnaście. Zbliża się jedenasta, za godzinę jakąś obiad, już się na niego cieszę, a tu wchodzi gość i oznajmia, żebym się zbierał, bo kierowca właśnie jest i czeka, a czasu nie ma za wiele, bo musi niebawem być z powrotem.
Wstałem od stołu. Porzuciłem glinę nie uformowaną jeszcze w aniołka. Zostawiłem to bez żalu, szedłem gdzieś i szedłem odważnie. Coś mną kierowało gnało. Zszedłem na dół. Mówię, że właściwie jestem spakowany, ale nie jestem pewien, czy ten kierowca będzie mi potrzebny. Gdzieś między trzecim a siódmym schodkiem z drugiego piętra na pierwsze, w przeciągu sekundy albo dwóch coś się dokonało, coś się w moim myśleniu odmieniło, za przyczyną jakiegoś nagłego irracjonalnego dziwnego impulsu odechciało mi się. Odechciało mi się jechać gdzie indziej, w niewiadome kolejne miejsce. Zacząłem coś przebąkiwać, że raczej nie, że nie wiem, że chyba zmieniłem zdanie. A głowę miałem raczej podniesioną dumnie i z nerwem, ale nie widziałem nic, poza rosnących chaosem i zamieszaniem, bo moje wątpliwości zaszłyszał jeden i drugi i przekazał dalej, więc jeszcze niezdecydowany, ale pełen wątpliwości szedłem i zaszedłem i wziąłem wór i resztę rzeczy kosmetyki i inne pierdoły spakowałem, przebrałem się swoje ciuchy wreszcie i poczułem znacznie lepiej, wyszedłem z pokoju gdzie moje pakowanie obserwowało trzech, czym wprowadzali nerwowa atmosferę a też niemały tłok, więc czym prędzej wyszedłem i zarzucony gradem pytań: więc co? więc co? Więc gówno powiedziałem i że jadę do rodzinnego Radomia, tak se właśnie na szybko wymyśliłem.
Zostawiłem ich w niewiedzy i małym szoku i poszedłem na dwór. W szczypiorku kucała Anula i gadała z kilkoma kolesiami, którzy też kucali w szczypiorku. W słońcu, ładnie, wesoło. Spróbowałem ją zawołać i zaraz podeszła. Powiedziałem, że podjąłem decyzje że nie jadę nigdzie dalej tylko wracam. Odszedłem szybko, zaraz po słowach, że nie mogę jej namawiać, niech sama w samotności i ciszy podejmie decyzje. Jeśli postanowi wracać ze mną, ja jakiś czas czekam tam, gdzie rano biegaliśmy. Okolice znanego mi już dobrze parkingu. Zostawiłem ją wyraźnie skonsternowaną. To ja ją namawiałem wcześniej do pozostania. To ja przekonywałem, że tak też będzie dobrze, że ja gdzie indziej, ona tu. Że będzie ok. A tu przyłażę i prawię, że nagle zmieniłem zdanie. Wróciłem do budynku. Tam już niezłe zamieszanie. Poprosił mnie do gabinetu doktor. Wiedziałem, że będzie namawiał i przekonywał. Postanowiłem być niezłomny. Nie zrzucę już, wiedziałem, moich własnych łachów na rzecz monarowkiego gówna. Decyzja zapadła. Ale wszystko było jeszcze jedną wielka niewiadoma. Miałem zostać przed południem w słoneczny upalny dzień w jakiejś wsi pod Wrocławiem. Bez pieniędzy, z rozładowanym telefonem, z ciężkim i nie wygodnym worem, bez kontaktu i wiadomości ani ze świata, ani z ośrodka. Nikt, wiedziałem, nie powie mi już, co się tam dzieje. Ale społeczność jak to społeczność postanowiła zwołać szybką społeczność. Społeczność dotyczącą mojej dziwnej niespodziewanej decyzji. Bardzo byłem ciekaw. Co ta społeczność, potem, co Anka. Dzwon zabrzmiał kilkukrotnie i wszyscy z radością rzucili swoje nędzne obowiązki i przybiegli do sanktuarium Pana Marka. Wszedłem tam już na luzie, w swoim ubraniu i trampkach, których z jakichś tajemniczych powodów nie kazali mi zdjąć, co wcześniej przytrafiało się każdemu i wielu siadywało na społeczności w samych skarpetach. Byłem panem sytuacji i ośrodkiem zainteresowania wszystkich. To się lubi. Ale gdzieś z tyłu głowy ciągle wątpliwości, tyle niewiadomych, i pół kraju do przejechania.
Lekarz długo przekonywał, w swym przytulnym schludnym gabinecie, żebym pojechał gdzie mnie wysyłają. Żebym przynajmniej nie ciągnął za sobą Anki. Odpowiedziałem, że ja decyzję podjąłem. Że Ankę poinformowałem i zostawiłem w spokoju, żeby sama zdecydowała. Lekarz mówił długo i przytoczył wiele argumentów. Zwróciłem mu uwagę, że moja decyzja jest ostateczna, nie będę już nic odkręcał (oni kurwa społeczność podjęli decyzje nieodwołalną, podjęli ją na podstawie garstki danych, która była bardziej niewiedzą żałosną, niż jakimś poznaniem, wiec dlaczego ja nie mam podjąć równie odważnej decyzji dotyczącej mojego własnego życia, skoro patrząc na to z perspektywy tych dwóch trzech dni, nie podoba mi się, może nie tak jak koleżance, ale jednak nie, nie dla mnie to. Decyzje podjąłem spontanicznie, kierując się bardziej przeczuciem, odruchem, intuicją), jednak mam świadomość, jak bardzo jest owa decyzja ryzykowna i jak brzemienna może być w skutki. Namawiał i perorował długo. Powoływał się przy tym na swoje doświadczenia. Jako osoby uzależnionej i jako lekarza, który latami już nie pije. Weszła dziewczyna, bez pukania, dziewczyna z jakimś psychicznym problemem i poprosiła o coś na sraczkę: od dwóch dni większość domowników cierpiała na rozwolnienie, jakaś grypa żołądkowa czy wywołane innym zatruciem gówno. Świadczyło to oczywiście o wątpliwym przestrzeganiu higieny w tym miejscu, co nie pozostawało bez wpływu na moją decyzję. A przynajmniej na jej późniejszą obronę.
Lekarz bardzo grzecznie i z jakąś nawet czułością, która prawie mnie wzruszyła, wytłumaczył tej biedaczce, że ma teraz pacjenta, że rozmawia, żeby poczekała, bo dwóch interesantów na raz przyjmować nie może. Poszła, ale zaraz przyszła, ona w ogóle tam na korytarzu obok drzwi doktora przebywała czas cały. Widocznie dostawała coś dobrego. Nie tylko na sraczkę.
Wyszedłem od lekarza i powiedli mnie na społeczność. Zwołaną specjalnie z okazji mojego postępowania.
Jako że nie było jeszcze kogoś ważnego, kogoś decyzyjnego, czekaliśmy w milczeniu. Wszystkie oczy zwrócone na mnie. Ja to na podłogę, to przez okno, to na te dziwne twarze, to na Ankę, która siedząc po przeciwległej stronie sali wydawała się nieodgadniona. Nie mogłem, nie śmiałem, nie chciałem do niej bezpośrednio zagadać. Czekaliśmy więc i nic nie było jasne. Mogli jeszcze zmienić zdanie i mnie zatrzymać, mogli mnie jakoś namówić, żebym jechał pod Opole, mogli pognać nas razem. Mogli pewnie wiele, nie wiedziałem jednak, czego chcą. A byłe już trochę poirytowany, zły, zniecierpliwiony.
Przyszedł jakiś gość i zaczęło się. Dlaczego? Po co? Jak? Krótko tłumaczyłem, że taka jest moja decyzja, podjąłem ją spontanicznie, nie wiedzieć czemu, ale podjąłem, że nie zmienię jej, że niech kierowca jedzie gdzie ma jechać beze mnie, że dam sobie radę. Nadmieniłem, że ma to oczywisty związek z ich decyzją o przeniesieniu mnie gdzie indziej, że tu mam skierowanie, i nie będę się jednak podporządkowywał niezrozumiałej decyzji zgrai trzeźwych ćpunów. Oni na to, dlaczego ciągnę za sobą tą dziewczyną, biedną Ankę. Nie ciągnę, powiedziałem, ona podejmuje decyzje, jest dorosła, sam ją jeszcze wczoraj do wytrwałości namawiałem, ale podejrzewam, jaką decyzje podejmie, bo ją znam lepiej i nic wam do tego, dlaczego i jak i co. Znowu mała burza w szklance wody. Znowu ataki. Widzę jak dwóch szepce do Anuli już od jakichś pięciu minut, a ona słucha, więc podejrzewałem, że namówią, że nie ma co tracić czasu, że powinienem wstać i wyjść. I pojechać. Złapać stopa do Wrocławia. To nie powinno być trudne, godzina dwie czekania. To tylko parę kilometrów. Ruchliwa trasa. Prosta droga. Tam na dworzec PKP. Pociąg do Radomia albo do Wawy. Bilet kredytowy. Na koncie jakieś pieniądze jeszcze miałem, coś do żarcia i picia by się w Żabce czy innej Biedronce kupiło. Nie tak się wychodziło, nie tak się wracało, nie z takich opresji obronną ręką.
Przypomniałem sobie jednak ciągłe anine narzekania, namowy, by uciekać, by wracać i kiedy zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, kiedy atakowali, kiedy czepiali się, kiedy i ja niegrzecznie zacząłem odpowiadać, wtedy ktoś powiedział: dobra, wychodzisz, wstałem, wolno poszedłem do drzwi, stanąłem w nich i powiedziałem: Anka, chodź.
Oburzenia społeczności wywołane tym moim pożegnaniem słyszałem już tylko z oddali, bo wiedli mnie we dwóch do wyjścia, że pozbyć się jak najszybciej. Pytali jeszcze po co to powiedziałem. Bo i tak by za mną wyszła, odrzekłem. Ale przecież nic nie wiedziałem.
Trzymajcie się! – powiedziałem wychodząc za bramę ośrodka, do dwóch odprowadzających. Odpowiedzieli tym samym.
Skręciłem przez furtkę w stronę tych traw, pól i łąk przy parkingu i położyłem się pod drzewem opierając głowę o wór. W cieniu. Był upał. Miałem półtora litra wody lekko gazowanej. Dobre i to. Trochę doskwierał mi głód (wyszedłem jednak przed obiadem, serwowanie którego i tak skutecznie opóźniłem), ale kiedy odetchnąłem świeżym powietrzem i spojrzałem na bezkresne pola i niebieskie niebo, ulżyło mi. Mocno mi ulżyło. Leżałem.
Najpierw na sto procent pewien, że Anula wyjdzie i wrócimy se razem, po godzinie zacząłem mieć wątpliwości. Zacząłem coraz częściej przechadzać się. W słońcu. Optymistycznie jakoś. To znów leżałem i rozmyślałem. Pomyślałem, że poczekam jakieś trzy cztery godziny, może nawet do ich wieczornego grupowego spaceru, i wtedy, kiedy chłodniej już, pójdę w trasę i rozpocznę drogę powrotną. Czas mijał. Nic się nie działo. Upał nie ustawał. Nikt nie wychodził. Tylko jakieś samochody wjeżdżały i wyjeżdżały. Leżałem.
Leżałem. Przeszły dwie z psem, ale nie zagadałem. Wiedziałem, że nie ma sensu. Nic by nie powiedziały. Albo skłamałyby. Społeczność. Poszły, przeszły, wróciły, weszły. Leżałem. Bez zegarka ciężko określić upływ czasu, ale ma się to wyczucie, wiedziałem, że mogły minąć dwie godziny. Wiedziałem, że Anka będzie usilnie namawiana, nagabywana, osaczana, żeby nie wychodzić. Nie wiedziałem tylko, jak mocna to będzie perswazja.
Wiedziałem, że nawet jak się zdecyduje wyjść, łażenie, zbieranie prania ze sznurów, pakowanie, formalności – wszystko to długo potrwa. Jak się zdecyduje nie wychodzić, da mi jakoś znać, nie wiem, wyśle kogoś za bramę z wiadomością, choć nie będzie to łatwe (zakaz zbliżania się do bramy nawet tym z najstarszym stażem) to coś wymyśli. Jak nie, poczekam do wieczornego spaceru i zagadam.
Jak nie, poczekam do rana do porannego biegu, i zapytam. Ciepłe noce. Do parkingu się już przyzwyczaiłem. Leżało się bosko. Trawy pachniały, tworzyły wygodne posłanie. Błogostan. Poczekam. Tak kombinowałem.
Słyszałem, że czasem oni zamykają człowieka na siłę, wbrew jego woli. I taka opcja wchodziła w rachubę. Poczekam.
Męcząca była jednak ta niewiedza. I to zwątpienie, przekonanie narastające, że nie dowiem się niczego. Gdybym wiedział, coś bym przedsięwziął. Zacząłem swoimi spacerami zataczać coraz szersze kręgi tak, że raz na jakieś dziesięć minut zbliżałem się do ogrodzenia i widziałem budynek, jednak nic poza tym. Czasem jakaś postać, dwie, ale nieznajome, obce, odległe. A w ogóle czerwiec: wszystko bujnie zarośnięte, drzewa, krzaki, zarośla dzikie, gąszcz woniejący ostro, owadzi – wszystko to przesłaniało widok. Oszołamiało.
Do bramy się nie zbliżę, wiedziałem, nie, nie dam im tej satysfakcji, że tyle czekam i że tracę wiarę, czy cierpliwość. Spokojnie spacerowałem w oddali. Jednak do tego ogrodzenia z boku raz czy dwa się zbliżyłem. I zobaczyłem, ledwie dostrzegalne sylwetki czterech pięciu osób. Jedna, zgarbiona, w zielonkawym drelichu, dziewczyna, chyba Anka, mocno ociężała i pochylona, jakby idąca na stracenie; reszta, raczej faceci, ubrani normalnie. Eskorta. Gdzie ją wiodą? Zobaczyłem, że niesiony jest kosz. Ten sam, albo podobny, w którym nieśliśmy mokre ciuchy żeby rozwiesić je na sznurach. Eureka Allejuja! Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie zbierać ten swój staf, co wysechł. Będzie się pakować. Tego nie mogłem być pewny. Przeszło mi nawet przez myśl, że idą ją zamknąć w jednej z klatek, takich, jakie miały psioki zamieszkujące ośrodek. Dużo psioków: haski, wilki, wilczury, kundle. Właśnie tam, którędy szli.
Oddaliłem się i czekałem. Trochę poleżałem, trochę połaziłem. Połaziłem, poleżałem. Trawka, słonko, droga, pole, odgłosy samochodów mknących trasą szybkiego ruchu. Zwiastun drogi przede mną, tak brzmiały. Znów zbliżyłem się do ogrodzenia. Nic, cisza. Nikogo. Żywego ducha. Która godzina? Upał, woda mi się kończyła. Leżałem, leżałem, leżałem. Wróciłem do ogrodzenia. Z daleka, bardzo daleka dostrzegłem, że wracają, a Anka ma na sobie już zmieniona, żółtą koszulkę. Żółta koszulka. Jak żółty szalik. Który gdyby nie pokazany jej na radomskiej terapii, może uchroniłby nas przed tą wycieczką. Puścili jej na terapii Żółty Szalik (ja już wtedy nie uczęszczałem, byłem na detoksie), nie wiadomo po co, w celach edukacyjnych, naukowych, terapeutycznych. Nie przypuszczali, że zadziała jak najsilniejszy najzwyklejszy wyzwalacz. Gajos pozwalając wnikać życiodajnej substancji przez tkanki swego przełyku to za wiele. Od razu poleciała się napić. Mi też nie wiele trzeba (było). Więc się później jakoś stykneliśmy i dalej razem, gaz. I nie dobrze, źle się działo. Aż doszło do tego, że należało skorzystać z propozycji terapeuty Piotrka i spróbować tego Wrocławia. Bo wszystko zaszło za daleko.
Żółta koszulka. Jakieś jednak poruszenie, ludzie, eskorta. Wszystko to mogłem z odległości zaobserwować. Potem znowu nic. Leżałem. Cisza. Upał nie słabnie. Może jest trzecia, może czwarta po południu. Trochę już czekam. Ale teraz jakby pojawiła się nadzieja, że czekam z sensem. Że jest po co . Minął czas.
Z kolejną gałązką dorodnej trawy przydrożnej w pysku, wysysając z niej sok i żując łodygę, odwróciłem głowę w stronę bramy i zobaczyłem ich, troje, czy czworo, jak wychodzą, jak niosą jej torby, ale oddają zaraz jak widzą, że kieruje się nie w stronę przystanku, skąd do Wrocławia, tylko w stronę parkingu i drzew, gdzie leżę z głową na worze i nogą na nodze w powietrzu – ja.
Chciała nieść te torby aż do mnie, ale krzyknąłem, żeby zostawiła tam gdzie jest, nikt nie zabierze; tym bardziej, że widać dobrze. Podeszła niewesoła i długo nic nie mówiliśmy. Milczeliśmy pocąc się i głowiąc, pociliśmy milcząc. A potem zaczęła opowiadać, jak bardzo chcieli ją zatrzymać. Trzy zebrania, dwie społeczności, indywidualne rozmowy z terapeutą, z lekarzem, z panią psycholog. Wiem wiem przecież, trwało to. Zapaliło się szlugę na pół. Napiło się wody. Mnie prawie natychmiast ogarnęły wątpliwości, czy zrobiłem, czy zrobiliśmy dobrze. ? Jak to, przecież przed chwilą byłeś pewny, taki pewny. Zawołałeś mnie…! Zawołała z niedowierzaniem. Otóż tak, Aniu, przed chwila byłem pewny, a teraz już nie… Nie wiem, zwyczajnie. Mam wątpliwości.
Ona miała możliwość powrotu. Ja jednak nie wróciłbym tam za skarby. Dla niej była jeszcze możliwość. Przynajmniej dla niej. Dla mnie nie, raczej nie, ale kto ich tam wie. Siedzieliśmy. Nic, tylko zacząć planować powrót. Ulga spowodowana porzuceniem tego miejsca, szok jeszcze po przebytej traumie, wszystko to powodowało, że humor wrócił, humor dziwny, głupawka, ale radość, że się na swoim postawiło, że się jest wolnym, że się teraz trzeba będzie starać na własną rękę. Że zaczyna się lato. Że nie będziemy tam do następnego. Skazani na społeczność. Na terror chamstwa. Na uścisk niewygodnych i wątpliwych terapeutycznie reguł. Że są telefony. Że są (teraz już tak) jakieś pieniądze. Że się wróci do rodziny (jaka jest, taka jest, ale zawsze lepsza nić kurwa społeczność). Długo nie wstawaliśmy tylko delektowaliśmy się chwilą.
Milczeliśmy. A niebo ciągle było niebieskie. Mieliśmy czas. Dużo czasu. Każde pewnie już sobie jakieś plany roiło, ja sobie roiłem. Cieszyłem się czekającym przede mną wyzwaniom. Każde coś se myślało. Dwoje ludzi zagubionych, nie para, ale razem, ale z poczuciem solidarności, nie, za mało, może z poczuciem koleżeństwa, może nawet przyjaźni, już nie osamotnieni w zbiorowości, teraz połączeni tym…wyjściem, perspektywą podróży, powrotu, do normalności, jak się da, ale póki co, daleko od domu, po przejściach, tych z przeszłości, i tych świeżych. Każde chciało zobaczyć Wrocław, odwiedzić Warszawę, wrócić do Radomia. Miało się jeszcze dziać?
Z trudem zaciągnęliśmy te bagaże torby wory na przystanek. Ona naprawdę spakowała się na długo, wzięła kupę rzeczy, dwie ciężkie wielkie torby turystyczne. (w tym legendarne już pięćdziesiąt par majtek i tyleż koszulek letnich ? korba?) Chociaż jak potem o tym rozmawialiśmy, to żadne z nas nie zabrało nic na chłody jesieni. A pierwszą przepustkę mieliśmy dostać za pięć miesięcy. Był koniec czerwca. W co ubrałbym się z początkiem października? Społeczność zaoferowała by mi jakiś łach? Może, nie chciałem się jakoś o tym przekonać. Zadowolony byłem, że się o tym nie przekonam.
Na ruchliwej trasie był jeden mały nieuczęszczany przystanek na żądanie. Tam czekaliśmy. Nie spieszyło się. Nie próbowaliśmy łapać stopa. Czekaliśmy na regularny autobus. Z poszarpanej brudnej i porwanej kartki z rozkładem jazdy się wywnioskowało, że autobus będzie za pół godziny. Dochodziła trzecia.
Zapakowało się do prawie pustego busa i za pół godziny było we Wrocławiu. Jak w większości miast dworzec autobusowy znajdował się blisko tego od pociągów. Już z okien samochodu można było docenić wyjątkowość i urok tego miasta. Dużego, jak się lubi, miasta.
Potrzebna skrytka na bagaże, żeby zostawić je na jakieś czas, wieczorem odebrać i wsiąść w pociąg, jechać. Na dworcu PKP w związku z mistrzostwami w piłę otwarto jakąś zastępczą przechowalnie na zewnątrz samego budynku, w jakimś baraku. Ceny kosmiczne, więc wróciliśmy na ten autobusowy i tam znaleźliśmy miejsca, gdzie u starej pani prowadzącej także kiosk z różnym badziewiem zostawiliśmy bagaże aż do dziesiątej wieczór za przystępne kilkadziesiąt złotych.
Kupiliśmy sobie coś do żarcia, podjedliśmy po angielsku na pobliskim trawniku i poszliśmy kupić bilety na pociąg. Dworzec imponujący, europejski, tak jeśli chodzi o architekturę jak i o ludzi. Międzynarodowo. Poszliśmy powłóczyć się po mieście. Gdzie? W którą stronę rynek? W którą Odra? Gdzie co ciekawego? Nie pytało się, się szło, się piło wodę (upał niemiłosierny, mimo godzin już popołudniowych) i się szło. Zaraz jeszcze coś do jedzenia. Potem już mały browarek pod jakimś drzewkiem przytulnym. Drugi browarem w parku. Się szło dalej.
Ulice, architektura, ludzie, z pracy, z dziećmi, raczej beztroscy. I ja raczej spokojny, Anka raczej głópawka. Postresowa. Post traumatyczna. Pourazowa. Humor z odzysku. Radość z niczego. Szczęście chwilowo za nogi złapane. Matka Boska osiedlowa wrocławska. Jak bułka. I kabanos. I piwo puszkowe mocne.
Pociąg się wzięło do Warszungi, można było jakoś przez Koluszki, Bydgoszcz, Kutno, srutno i płótno dojechać do Radomia po piętnastu godzinach, ale wolało się do Warszungi siedem godzin w nocy. A potem hulaj dusza w stolicy.
Pociąg odchodził po dziesiątej wieczorem. Był czas na trochę spacerowania. Na kilka odprężających i relaksujących po traumie i stresie piw. Ładnie. Coraz bardziej rześko. Coraz bardziej wesoło. Ale czas leciał, czas leciał, ładny Wrocław był za duży, nasze szlaki zbyt kręte i przypadkowe, tajemnicze. Należało kierować się zaraz z powrotem w stronę berzy, bo nie chciało się spóźnić. Bilety kupione. Znaczy bilet. Ja miałem jechać na kredycik. Kolejny.
(Właśnie napisałem odwołania prośby o umorzenie, trzeba na dniach wysłać. Minęło już sporo czasu. Trzeba się może pospieszyć zanim zaczną ścigać gończe psy, czy inne hieny.)
Ławki ławeczki trawka puszeczki papieroski parasolki drzewka? raj wolności i spontaniczności na ziemi, po piekle chorych zasad, chamstwa, przymusu i donosicielstwa.
W pociągu tłum. Na peronie już tłumy. Masakra i strach, nie chciało mi się stać tyle godzin. Koleżanka miała miejscówkę, ja jako na pół legalny pasażer nie mogłem liczyć na nic specjalnego. Ale się przeliczyłem, na własną korzyść. Otóż zgłosiwszy brak biletu, konduktor posłał mnie do wagonu, gdzie nie było prawie nikogo, wiele wolnych całkiem przedziałów. Miałem tam czekać. Ale przecisnąłem się w tą i z powrotem i z koleżanką przez cały pociąg z tymi bagażami, zajęliśmy pusty przedzialik, jak znalazł. Ja miałem nie spać i czuwać, Anka pójść miała szybko w kime.
I dziewczyna spała. Ja obserwowałem noc, potem wschód słońca ? moja ulubiona dobowa, ulubiona pora w podróży, w przemieszczeniach poruszeniach psychicznych i metafizycznych, a też fizycznych, geograficznych. A wstawało ładnie, i długo, i rozświetlało mazowieckie już równiny płasko i filetowo złociście. A okno moje wychodziło wprost na tę zjawiskowość. Zapatrzony, rozmarzony, delektowałem się widokiem powoli wschodzącego słońca, widokiem z pędzącego pociągu. Tak się rozmarzyłem, że jak koleś w Mińsku Mazowieckim wszedł i zapytał czy może przysiąść, powiedziałem jak nie ja proszę bardzo. I usiadł. I nawet raz czy dwa go zagadywałem. Jeszcze dwie godziny jazdy. Pół do szóstej rano. Kolo codziennie tak dojeżdża do roboty. Musi wstawać, jak niektórzy zasypiają. Więc rozmarzony nie zwracałem już na nic uwagi. I zasnąłem, na siedząco, jak siedziałem, choć miałem czuwać. A torebka koleżanki na siedzeniu koło kola. A tam kasa, bilety, dokumenty. Kiedy się obudziłem, jego nie było. A sakwa była. Są jeszcze uczciwi ludzie na tym łez padole.
Wylądowaliśmy na Centralnym przed ósmą rano. Już słońce, już dzień, już zapowiedź upału.
Bagaże do przechowalni i hajda nad Wisłę.
Się mieszkało na Powiślu, się szło dalej jak w transie, po tym wschodzie gwiazdy, po tym ośrodku i jego doświadczeniu, się szło i się przypominało, się wiedziało, że się zna każdy kąt. I się przez sklep doszło nad wodę. Do wody. Śniadanie na betonie. Negliż poranny. Wstał wtorek.
Kabanosy są najlepsze na przekąskę na świeżym powietrzu. I do tego poniedziałku wtorku nawet nie wiedziałem, jak wielki wybór kabanosów oferują nasze nadwiślańskie sklepy osiedlowe. Wielki zaiste. Alleluja. I jeśli nie kupowane na tony, są one nawet w przystępnych cenach. I ciepłe jeszcze są bułki. I musztarda. I z browarem chłodnym acz co do smaku to wiele do życzenia.
Przechadzałem się tym bulwarem nadwiślańskim z Doro kiedy tu mieszkaliśmy parę lat temu. Dłuższą przechadzkę dwa mosty dalej zrobiłem sobie raz z Sią i Olą. Mostem, który widzę na lewo, jeździliśmy jeszcze rok temu z Sią rowerami. Dwa razy dziennie. Codziennie. Duda robił mi tu zdjęcia i ja tu robiłem zdjęcia nie tylko Dudzie. Przesiadywałem tu rankami, dniami, wieczorami, nocami. Wychodziłem na spacer z kotem. Na smyczy. Z kotem Krzysiem, a jakże. Piłem tam, przyćpałem z raz, dwa, spałem, opalałem się, leżakowałem. Patrzyłem na wioślarzy czy kajakarzy. Na statki stateczki pływające po rzece. Na barki co płynęły dalej. Na ruch na mostach. Przesiadywałem w powstających tu w sezonie sezonowych knajpach. Włóczyłem się głodny, spłukany; szastałem pieniędzmi, zabijałem tam czas spacerując długo, siedziałem sam i czytałem, siedziałem w towarzystwie i gawędziłem. Po drugiej stronie był Stadion Dziesięciolecia.
Nigdy tędy nie biegałem. A żałuje. Zaiste wymarzone to miejsce na przebierzkę kilkukilometrową. Jeszcze wtedy nie miałem jazdy na bieganie, a jak już miałem, bliżej był Wał Międzyszyński i tam się truchtało.
Więc się je kabanosy raz cielęce raz indycze macza w musztardzie bułami świeżymi zagryza, piwem zimnym popija, robi się coraz cieplej, coraz luźniej, coraz radośniej, coraz bardziej gorąco, już nie ma co z siebie zdejmować, a przecież całkiem rozebrać nie sposób. Miasto. Godziny mijają, poza tą Wisłą są jeszcze parki pobliskie Powiślańskie, które przespacerowuję i tu na ławce, tam na ławce, się muzyki z MP trójki słucha, różnej bardzo muzyki, ale nie żeby jakiejś oryginalnej, autorskiej, raczej komercyjnej. Się gołębie karmi i mija pomnik pana, na którego kolanach siadła kiedyś Sia, wesoła jeszcze.
Gorący beton, ciepłe kiełbasy i wzbierające temperaturą browary. I tak cały dzień. Całkiem beztrosko. Nie całkiem na golasa. Ale spiekło. Na czerwono, na raka. Znaczy mnie, bo koleżanka już pierwszą opaleniznę przy innej wcześniejszej okazji nabyła. Dla mnie była to pierwszyzna, wiec na raka.
O dziesiątej dwadzieścia trzy przy samym brzegu rzeki popłynęły w stronę zalewu Zegrzyńskiego kaczki. Rodzinka. Jedna duża a za nią, nomen omen, gęsiego, pięć berbeci. Kiedy zmieniliśmy po raz trzeci miejsce i siedzieliśmy kilkadziesiąt metrów dalej nad tym samym jednak brzegiem, o trzynastej czterdzieści pięć rodzina kaczek wracała w tym samym tempie. W komplecie. Wycieczkę se zrobiły. Ptaszki.
Rozśmieszyło mnie to zjawisko. Centrum stolicy a tu rodzina kaczek płynie ciurkiem na północ a potem, po godzinach w tej samej konfiguracji, machając pod wodą szybko nóżkami, ale tak, że ptasie ciałka które wystają z wody płyną płynni i stabilnie, równym tempem, elegancko i z klasą, beztrosko, ale w niejakim pośpiechu.
Słońce prażyło niemiłosiernie. Paliło i grzało, mocno, ale nie do przesady, raczej przyjemnie, błogo. Po takiej godzinnej czy dwu sesji nadwiślańskiej – spacer, park, sklep, kabanosy, bułki, jakieś piwko. I czas leciał. Nie chciało się nic zmieniać, donikąd jechać, nigdzie wracać. Już się wróciło, z drugiej strony rzeczywistości. Jednak jednak.
Napełniony, rozgrzany sfermentowanym słonecznym mięchem postanowiłem wracać. Późne popołudnie. Powoli, bardzo powoli się tą Wisłę zostawiało i przemierzało betony trawniki drzewostany ulice torowiska place: tramwajem na Centralny, tam torby ze skrytki, z przechowalni, do wiszących kutasów po ostatnie zakupy czytaj więcej piw i więcej wódki, a co, teraz już wódki, sytuacja się rozwija, sytuacja się w tym kierunku rozwijała, nie ma co się certolić, wódka, wódeczka.
Pociąg osobowy, a jakże. Tłok, tłum, wrzawa, pot, ścisk, brak przestrzeni, brak miejsc, brak powietrza, brak komunikacji, brak potrzeby komunikacji, milczenie, spojrzenia, ciekawskie, wrogie, zdziwione. My na bagażach w przejściu między przedziałami, niestety, daleko od kibla, tak wyszło, jedna bardacha na cały skład.
Jednak zmęczenie, jednak dopiero teraz cały stres, cała trauma opadła, sflaczeliśmy siedząc w tłumie. Się jeździło setki tysiące razy tą trasą, ze Śródmieścia (był czas, był okres czasu, że od czasu do czasu z Powiśla) osobowym do grodu radomskiego. Kiedyś się w tym osobowym co raz spotykało Czenga, przez jakiś czas dekady temu trwał ten zbieg okoliczności. Się wtedy pojawiły podejrzenia, że Czeng śledzi.
Się wie, że tłum się przerzedza w miarę oddalania od stolicy i że w Warce wysiadają resztki a do samego końca jedzie tylko kilka osób. Więc z konsumpcją wódeczki poczekaliśmy, aż się całkiem przeludni, aż wolne, aż spokojnie, aż legalnie, aż nikomu nic i wszystko z godnie i smacznie.
Marynarski wór był już sporo za ciężki, by go nieść. Podobno widział mnie Hubi, jak wlokłem go za sobą z dworca na autobus. Nie wyglądałem dobrze. A byliśmy we dwoje. Ciągle we dwoje. Razem.
Stary miał pić dalej. Anka i ja mieliśmy zatachać bagaże do mnie i pić dalej. Mieszkańcy Milejowic mieli dalej nie pić i nie być narażeni na wpływ toksycznej pary niepary, co to zagrożeniem była. Jako para.
Wszystko wracało do normy. Ale oto pierwsza fluktuacja: staruch nie nawalony wita powracających, zniesmaczony, w drzwiach: no cześć… Jak to? W sobotę, jak rano leciałem na przystanek do tego piekła, stał jeszcze w krzaczorach, drzewach zwanych poetycko oleandrami i walił. Niedziela, poniedziałek, jest wtorek, powinien jeszcze albo pić, albo umierać. A on w formie! Czyżby odejście syna (marnotrawnego?) tak go postawiło na nogi? Uzdrowiło? Natychmiastowe zbawienne działanie mej absencji? Cud? Ale przecież teraz powrót…
Torby zostały, my w teren. Stary zdezorientowany.
Rano powiedział, że ma zdeformowaną twarz. No dostał tydzień wcześniej po mordzie, ale przecież zasłużył! Od razu zdeformowany…
Dziewoy
Więc, co o tym myślisz?