Aby przejść przez jesień zimę, zastosuję podobną metodę, jak tą, kiedy martwiłem się efemerycznością lata. Tylko całkiem odwrotnie. Wtedy zamartwiałem się, że lato ledwie nastało, a zaraz się skończy. Wybiegałem pesymistyczną myślą pół roku do przodu. I zanim się słońcem i gołym cielesnym nieskrępowaniem nacieszyłem, już się martwiłem dniem krótkim i zimnym. Smuciła mnie zima zanim przyszło na dobre lato.
Wtedy powstałą pułapka: jak się cieszyć ze zmiany pory roku na letnią, skoro kolejna zmiana, ta na zimową zaraz w zanadrzu? Teraz podobnie. Tylko odwrotnie. Zakładając pierwszy raz w tym roku czapkę i szalik, już oczyma duszy śmiertelnej, ba, co tam śmiertelnej, śmiertelnie chorej duszy! – oczyma tej duszy już staram się dostrzec pierwsze dni wiosny ciepłej i lata gorącego noce. Teraz: po co się martwić nadchodzącymi ciemnościami, chłodami, wiatrami, skoro zaraz się toto skończy i znów wesoły i goły pojadę rowerem pocić się jak inni oraz ponętne inne rozebrane?
Potrzeba mi do pisania prozy porównań smaku zapachu (bo wódka ma zapach!) wódki, pitej w nadmiarze już w dzieciństwie. Konkretnie wódki pitej zimą, w piwnicy, na Świętokrzyskiej 31, podczas gdy Pączek wylewał lodowisko. Wódki zimnej. Najczęściej z półlitrowej butelki. Popijanej sokiem z czego by innego jak nie ogórków kiszonych.
Jeśli nie u każdego, to prawie u każdego z nas w tamtych czasach w piwnicy stały przetwory. Wśród moreli, truskawek, grzybków i sałatek, były ogórki. My sobie mało oryginalnie te ogórki jako przepitkę upodobaliśmy.
Przed łyżwami. Jeszcze w butach, bo lodowisko nie wylane. W butach, bo tego wieczora postawiliśmy jednak na picie, na rekreacje piwniczną, nie poślizgową. W butach, bo łatwiej do sklepu po następną flaszkę skoczyć.
Ale w łyżwach na łyżwach też. I co z tego, że ja pamiętam, że ta wóda gorzka była, cierpka, odruch wymiotny na początku wywoływała. Co z tego, że pamiętam jej działanie: nie tyle pamiętam, że rozgrzewała, a rozgrzewała, co te zmiany w głowie, to kołowanie, to wibrowanie przed oczami a i za oczami.
Sok z ogórków tylko potęgował moc i wyjątkowość wódczanego posmaku. Utrwalał i niwelował zarazem ślad gorzały na języku. I w gardle. Bo czasem w gardle stawała. I tam piekła. Do tej pory czasem stanie. Ale wtedy to było dziewicze, jedno z pierwszych wódki w gardle stawanie. To zawsze jest inne wódki w gardle stawanie niż późniejsze, wielokrotne wódki w gardle stawanie.
I jeszcze to, jak przyjemna ta piwnica dwa metry na półtora się zaraz stawała. Jak nas trzech czy czterech fajnych. Każdy inny, a każdy fajny taki! Śmiech, dużo śmichu.
Porównań nie mam, porównań mi brakuje, jak ta wóda smakowała! Jak się czułem?! No trochę jak bohater! Ale co to za porównanie… A wódka smakowała, no jak owoc zakazany, tak, magiczny eliksir, owszem, ale są to porównania licealne, są to nie porównania, tylko spostrzeżenia piwniczne nastoletnie. Jak to było…?!
Nuta etanolu i melodia drzwi wejściowych: wąskich, zbitych z nieociosanych, surowych dech drewnianych; drzwi, które kiedy zbrojone metalowe wskazywały, że w piwnicy jest coś więcej, coś bardziej cennego, niż zwykłe przetwory. Chyba że jakieś bardzo niezwykłe przetwory.
Więc, co o tym myślisz?