Piłem wszystko. Czy piłem Momozyje?

Piłem wszystko. Czy piłem Momozyje?

Ciepła kurwa świąteczna atmosfera skłania mnie do refleksji o zimnie. Dwa razy było mi zimno. Zimno piekielnie. Całą historie kładzie fakt, że były to dwa bliźniacze razy. Całkiem inne razy, ale jakoś podobne tak, że bardzo podobne.

Żeby zmarznąć okrutnie i żeby toto trwało długo muszą być spełnione określone warunki. Kilka z nich to: nagłe załamanie pogody, czytaj spadek temperatury znaczący; dwa, to nieodpowiedni ubiór: zimą brak okrycia wierzchniego, podczas innych pór roku brak okrycia w ogóle. Po trzecie to musi trwać – przez noc dzień czy tydzień brak możliwości schronienia się w cieple, niemożność ogrzania od środka płynami. Moją miarą jeszcze jeden czynnik jest nieodzowny: musi puszczać! To znaczy trzeba zacząć nagle trzeźwieć na tym zimnie i ze stanu wesolutkiego, graniczącego z niepritomką zapijaczenia, przejść w stan mało przyjemny, trzeźwienia. Jednym słowem pic, bezdomność, beznadzieja. To mi się przydarzyło razy dwa.

Najpierw podobieństwa zziebnięcia dojmującego, żeby podkreślić to, co mi kładzie opowieść: oba wychłodzenia przydarzyły się na wyspach. Raz noc w Londynie, jedna nocka w Cork. Na Piccadilly zgubiłem kontakt wzrokowy w grupką i zaraz byłem już sam w tłumie gęstniejącym postaci obcych a całkowicie obojętnych mojemu losowi. A że bawiłem się przed zaginięciem przednio i nic więcej od życia nie oczekiwałem, tylko kontynuacji zabawy, to nie miałem wtedy w centrum stolicy Anglii ani dokumentów, ani pieniędzy, ani telefonu. W głowie też nic nie miałem. Nie byłem nawet przekonany, w jakim języku mam zacząć rozpaczać, kiedy odnajdę potencjalną pomoc. W jakim języku i w jakie słowa?

Kiedy godzina rozstania z grupą nadchodziła, już się właśnie porządnie ochłodziło. Jak już zostałem sam w sieci obcych mi wypadków i ludzi, wtedy padał śnieg i wiało mrozem. I śnieg nie topniał, co znaczyło, że na ciepłej swym wyspiarskim klimatem wyspie przyszło ochłodzenie. Ubrany byłem lekko, ale nie byłem goły jak palec, jak w przypadku nocy spędzonej w Cork rok wcześniej. Czy później? Dwa te zimne drańskie dni wydarzyły w nieodległych terminach, blisko dość siebie na osi czasu.

W Londynie poza brakiem jakiejkolwiek kasy, dokumentów, telefonu, nie miałem też śladowej nawet orientacji w terenie. Nie pamiętałem w moim dziurawym jak sito mózgu ani pół numeru telefonu do kogokolwiek, nie pamiętałem adresu, ani dzielnicy, ani nic. Dom, w którym zostawiłem wszystko, był gdzieś w dziesięciomilionowym Londynie, ale gdzie? Mój dom był w Gloucester, ale to jakieś dwieście mil na zachód. Nie miałem biletu powrotnego. Miałem poczucie dotkliwego zimna.

Kiedy zimno, należy się ogrzać. Kiedy kurewsko piździ, należy w panice szukać ciepłego schronienia. Za pomocą substancji ogrzać się nie mogłem. Butli ze sobą nie miałem, ani kasy na jej zakup. A i żeby wejść do lokalu ciepłego, nie było jak. Noc, odrętwienie, wstyd, panika, brak kasy, karty, nawet monety.

W Irlandii, w Cork, wyszliśmy od Gela tylko po kratę piwa. Kupiliśmy. Było dość późno, ale skoro czegoś zapomniał z domu, a krata piw ciężka, kazał mi czekać na ulicy, a sam pobiegł. Niepotrzebnie się jakoś przemieściłem. Po godzinie zorientowałem się, że Gelo nie wraca. Nie wróci? Nie wrócił. Zapomniał, nie znalazł mnie? Znaczy ja musiałem zacząć szukać! Łaziłem z tą skrzynia browarów jeszcze ze dwie godziny. Aż zdrożony wszedłem z bagażem do pubu i tam się ogrzałem. Zacząłem też konwersować z innymi pijącymi. Pamiętałem też do siebie numer telefonu. Aparat leżał gdzieś u Gela na chacie. Wiec poprosiłem i dzwoniłem do siebie do upadłego. Nikt nie odbierał.

W Londynie zaczęło puszczać już zaraz. Ostatni plastikowy kubek wódki wypiłem w Macku ponad godzinę wcześniej. Mróz i upływ czasu zrobiły swoje. W Irlandii miałem te kilkanaście piw. Ale sił na ich spożywanie ani na noszenie już nie miałem! Wypiłem więc trzy na szybko i całą kratę zostawiłem w pubie. Poszedłem szukać Pieczary. Jeszcze miałem nadzieje. Jeszcze nie było bardzo późno. Potem otwarte klatki schodowe i spacery szybkim krokiem ciemną nocą – wszystko dla rozgrzewki śladowej.

I w Londynie i w Cork łaziłem całą noc. Podsypiałem w dziurach różnych, w pociągach, robiłem pompki dla rozgrzewki na podłodze dworcowego kibla. Tu dostałem papierosa od przechodnia, tam w toalecie wagonu bez przedziałów wypiłem litr trującej wody, której picie było zabronione.

W Cork miałem na sobie tylko podkoszulkę, ale nie była to jeszcze kalendarzowa zima. W Londynie miałem bluzę, jednak był to styczeń, padał śnieg, temperatura na minusie, katastrofa pogodowa, bo spadło pięć centymetrów białego.

Ratunek!? Raz przypadek, raz, jednak tak ludzki, odruch przetrwania. W Londynie po przeżyciu w swetrze całej mroźnej śnieżnej puszczalskiej nocy wymacałem na dnie pustej do tej pory głębokiej kieszeni spodni kulkę małą papierową – były to zgniecione dwa banknoty: dycha i dwie dychy funtów funciaków. Trzy piwa z rana, dworzec, kafejka internetowa, bo był na mailu bilet na autobus, drukowanie, jeszcze sto gram mocnego i już podróż ciepłym autobusem do miasta zamieszkania. Sen.

W Cork analizując swoją bezdomność i w ogóle katastrofę pod różnymi kontami, gdzieś na końcu głowy znalazłem informacje, że mimo iż sobota, Gelo o siódmej rano będzie jechał pociągiem do roboty. Zasadziłem się na niego pod dworcem. Pierwsze promienie słońca rannego dały mi wystarczająco dużo rozgrzewającej energii, żeby dotrwać do spotkania.

Parę razy marzłem w trzęsiawce w delirii i gorączce w domu pod kołdrą, ale nie o to chodzi, nie o to chodzi.

11Shares