Idea napisania na temat higieny osobistej intymnej została mi narzucona. Jestem zdruzgotany: jedna gazeta zaprzestała publikowania moich tekstów w kolumnie doniesień z Polski, druga jeszcze nie zaczęła. Nie pisze teraz tyle, ile bym chciał.
Nie piszę, bo nie muszę. Nie muszę, to i nie mam tylu pomysłów, co kiedyś. Nie mam pomysłów, nie mam chęci. A jak już, to najchętniej człowiek by się żalił, złorzeczył na niedogodności, narzekał na niedostatki.
A ja wole inaczej! Żałosny i zdezorientowany, zapytałem drugą osobę trzecią o czym by tu…
O higienie! – usłyszałem.
I nie mam wątpliwości. Ma być o higienie, bo ona ma podobno wpływ na współżycie. A ja mam do niej, do tej higieny podejście specyficzne. Jeśli powiem, że mam podejście ambiwalentne do higieny, to uderzę może w mądre słowa, ale nie powiem zbyt wiele. Za mało powiem. Powiem więc tak, że z higieną u mnie jest jak z uprawianiem sportu czy jedzeniem. Jako sportowiec muszę coś ze sobą robić, a jako samotnik, chcę to robić sam. Zacząłem więc biegać. Lata już temu. Pierwszą zasadą, dotyczącą biegania jaką wyczytałem w profesjonalnych przewodnikach po arkanach tego hobby, była rada, że po pierwsze po primo nie wolno biegać za dużo. Lepiej przebiec mniej i czuć niedosyt, niż polecieć za daleko i nie wiedzieć, jak wrócić do domu.
Jeśli chodzi o jedzenie to Japończycy, którzy żyją tyle, ile ja pożyję, czyli dreptają jeszcze po swoich wysepkach w wieku stu lat i więcej, ci Japończycy jako jeden z powodów długowieczności podają dietę, a jako jeden z głównych czynników swojej diety, poza oczywiście obfitością ryb i innych ryżów, wymieniają dobrodziejstwa niedojadania! Trzeba jeść tak na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent.
Ja mam więc tak z higieną: wole umyć się kilka razy mniej, niż mógłbym się umyć. Jak już się myje, myję się na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent.
Wiadomo też, że wszystko ma swój początek we wczesnym dzieciństwie. Wtedy kształtują się nasze nawyki, wtedy – sytuacja w domu rodzinnym, w szkole, na podwórku – traumy czy dobrostan, jakich doświadczamy, daje znać o sobie później, w naszej tak zwanej dorosłości. Echa pewnych wydarzeń z dzieciństwa słychać do dziś.
Ojciec pił, ojciec bił, ojciec był, to go nie było zaraz. Ale wszystko to nie ważne, wszystko to nie ma większego znaczenia teraz. Wszystko to przeszło bez pogłosu. Za to ojciec robił straszne awantury o jedno: o zbyt długie kapanie się nasze, pozostałych domowników ze Świętokrzyskiej. Nie wiem, drażniła go samotność? Bo kiedy on przed telewizorem, któreś z nas zamknięte w łazience? Bo kiedy on walczył z chęcią wypicia, my pławiliśmy się w waniennych odmętach? Sknera! Żałował wody. Dostawał szału, kiedy woda lała się i lała, a woda lała się i lała, bo trzeba było dbać o stałość wysokiej temperatury wody w wannie, woda w wannie musiała być gorąca, tylko wtedy kąpiel była nie tylko oczyszczająca cieleśnie, ale też odprężająca duchowo.
Więc ja nie lubię zbyt często. Na pewno daleki jestem od codziennej rutyny. Że o tej samej porze, tyle samo czasu, ten sam rytuał. Nie, owszem, ja wstaję rano i ten pysk przemyję, żeby się obudzić lepiej, ale żeby do razu do wanny? Albo pod prysznic? Kiedy nie czuje wyraźnej potrzeby!? Od tak, z przyzwyczajenia?! Nie…
Paląca kwestia rzekomego smrodu? Że ja czasem walę. Szczególnie ona to czuje. Otóż w prani w irlandzkim Cork pracowało kilku murzynów. W hali panował upał. Czarni pocili się nie mniej niż innokolorowi. Ich pot w naszych białych nozdrzach śmierdział przeraźliwie. I vice versa. Natomiast murzyn nie śmierdział murzynowi. Polak wąchał bez obrzydzenia Polaka.
Podejrzewam, a moje podejrzenia graniczą z pewnością, że ja od mojej dziewczyny aktualnej różnię się nieporównywalnie bardziej, niż przeciętny biały Europejczyk od któregokolwiek czarnego jak smoła obywatela Ghany.
Także ja nie śmierdzę. Walą za to po oczach te różnice!
Więc, co o tym myślisz?