Recepta na recepcje
Z początku myślałem, że to zwykłe, napędzane na przykład literackimi inklinacjami dramatyzowanie. Wybór z pozoru błahy, kiedy dochodziło do podjęcia decyzji – ciążył. Tak jakby opowiedzenie się po stronie porannej herbaty, zamiast kawy miało w konsekwencji przynieść kataklizm. I tak to trwało od kilku dni. W poniedziałek nabrało niebezpiecznego wzmożenia.
Wiedziałem, że jadę na dziewiąte czterdzieści do gastrologa. Samo z siebie – powaga. Lekarz od dupy, bo cierpię na sraczkę chroniczną – nie lada mecyje. Wizyta wizytą, dzień wcześniej spisałem wszystkie tegoroczne dolegliwości i zamierzałem wydrukować. Na wizycie przeczytać lekarzowi. Albo dać do przeczytania. Niech potem dołączy do moich akt. Do dokumentacji medycznej. Do mojego interesującego dossier.
Jechałem autobusem. Sporo w końcu dzieci. Szkoła. W wakacje było zbyt geriatrycznie. Teraz jest znów zbyt wczesno szkolnie. Siedzę ja a obok wolne. Siedzi po drugiej stronie pojazdu chłopak i też ma obok wolne. Na moim wolnym nie leży nic. Jakiś czas temu uwolniłem się już od natręctwa noszenia zawsze przy sobie jakiejś torby na ramię czy plecaka. Teraz często przemieszczam się uwolniony. Na siedzeniu obok dziecka – worek. I dziecko wychodzi z autobusu a ja widzę, że worek z butami zapewne, worek zostaje. „Nie mógł nie zauważyć zapomnieć” – myślę. „leży koło niego tak blisko, że dotyka, więc nie mógł przeoczyć, worek nie jego zapewne” – racjonalizuję, żeby chyba nie zareagować, bo się boje wszelkich ruchów. Więc dzieciak wychodzi, worek zostaje, ja struchlały siedzę i nie działam. Bo nie podjąłem żadnej decyzji. Niech się dzieje, niech się dzieje poza mną.
Ale oto jeden pan i jedna pani worek zauważyli i alarm wszczęli. Zawołali do kierowcy, który nawet się zatrzymał. Facet wziął worek i wyszedł i kierowca nawet poczekał. Dziecko było wołane „hej, hej, haloo, hallo”, bo choć pani mówiła, niech pan woła po imieniu, pan imienia nie znał, więc wołał jak na polu. Ja tylko patrzyłem, słuchałem, nic…
Nie wydrukowałem tej odezwy do gastrologa. Jechałem i rozpaczałem: czy uda mi się w te kilka minut naświetlić powagę sytuacji? Czy dostatecznie dobrze, bez kartki, przedstawię przebieg tegorocznego rozwolnienia, by doktor mógł zdiagnozować mnie na tyle poprawnie, by pomóc?
Na recepcji zapytałem o numer gabinetu, choć wiedziałem na sto per cent gdzie Żelazowski przyjmuje.Z takiej niemocy zapytałem.Żeby wzięli za rączkę i poprowadzili, bo tak sam?
Przede mną dwie panie. Jedna chce wizytę i nawet zgadza się na luty, byle by nie w poniedziałek. Recepcjonistka na to, że ten doktor przyjmuje tylko w poniedziałki. Nie wiem jak dla pacjentki, ale dla mnie zabrzmiało to jak wyrok. Tragedia. Śmierć w rodzinie. Pani nie przyjdzie. Pani zemrze. Jednak wzięła poniedziałek warunkowo. Że na wcześnie rano.
Druga pani, to bezpośrednio przede mną miała inną kwestie. Chciałaby do lekarza, ale nie widziała jakiego! Wznosi pokazuje dłoń i pyta tej z recepcji: proszę pani, jeśli palce te dwa co koło siebie nie rozchylają mi się a potem ciężko schodzą, to do ortopedy, czy chirurga? Recepcjonista tylko się uśmiechnęła. Dla mnie ten uśmiech oznaczał amputacje… Jeśli nie tych problematycznych paluchów, to całej dłoni…
Potem pisze ona, że dziecko nie wzięło śniadaniówki do szkoły i żebym szedł.
Nie czy pójdę, nie, po prostu, żebym szedł. A że ja lubię na przekór, lubię się nie zgodzić, to mam ochotę powiedzieć: a nie! Zapomniała, co drugi dzień zapomina, nie pakuje się do szkoły jak należy, choć się ją po stokroć prosi, niech się nauczy, niech zgłodnieje, będzie pamiętać. Ale zaraz te wątpliwości zalatujące tragizmem: dziecko małe, tyle godzin w szkole, zgłodnieje, smutne będzie, trzeba iść… Pójdę! Pewnie, dlaczego nie. Tylko to przecież nie pedagogiczne! Zepsuję dziecko, to na jej niekorzyść będzie. I jak pójdę, nie przeczytam, nie napiszę, może czego ważnego? Sam stracę? Poszedłem, oczywiście że zaniosłem.
I wydawało mi się, że te wątpliwości i dramatyzowanie, to wszystko żeby życie miało smaczek, żeby sublimować błahe wydarzenia codzienności w pełne emocji i napięć wypadki. I wtedy sobie przypomniałem, czego uczyli na terapii. Że oto uzależniony w stadium końcowym jak ja, ma tak, że potrafi przezywać emocje w wąziutkiej jedynie skali. Że bez problemów potrafi się tylko troszeczkę martwić, tylko odrobinę cieszyć. Wszystko to, co ponad ten marny zakres emocjonalny, wszystko ponad i poniżej wywołuje niepokój i chęć zapicia.
I właściwie to znajduję jako pożądane, że tak to wszystko kurwa przeżywam, bo wydaje mi się wtedy, że żyję naprawdę. Że rzeczywistość jest gęsta. Że można o tym komuś opowiedzieć, albo to opisać. I tak mi się chcę o tym opowiedzieć, albo to opisać, że aż mi nie dobrze! Gorąco mi się robi i rzygać się chce.
Nie mogę się doczekać chwili, kiedy się tym podzielę! Podniecam się jak dziecko pod choinką, a to podniecenie nie chcę osłabnąć, bo ani nikt z należytą uwagą o tym wszystkim słuchać nie chcę, ani nie da się tego w sposób należycie interesujący opisać!
Więc dupa, nie o literaturę, nie o pełnie życia tu chodzi! Pić mi się chce po prostu. A do Sylwestra kurwa jeszcze kilka dni zostało…
Więc, co o tym myślisz?