Ścieżka zdrowia z przeszkodami

Ścieżka zdrowia z przeszkodami

Przeczytałoby się coś fajnego, ale nie ma pod ręką. W związku z tym napisałoby się coś dobrego, ale z tym ciężko. Tematy są, ale albo strach ich tykać, albo lęk przed monotematycznością. Trudno też po dłuższej przerwie. Posucha zaczęła się jeszcze w kwietniu na Islandii. I trwała. I trwała. I trwała. Z różnych przyczyn, które mogą stać się dobrymi tematami.

Nie będę kokietował romantyzmem, że spotkaliśmy się tego samego dnia, w którym – po dwóch latach mojej męki podsycanej denną nadzieją – Asia napisała mi, że ma kogoś na poważnie. Pewnie kolejne dwa lata żył bym w letargu rozpaczy, malignie straty, mniej pisał, więcej pił, rozpamiętywał, podsycał tą żałobę po rozstaniu świadomością samotności. Jednak napisała Ona i spotkaliśmy się. Ja wróciłem z ryb. Nie brały. Choć byłem z Hubertem, myślałem tylko o Asi, która w końcu ułożyła sobie życie, życie beze mnie. Myślałem też, żeby się napić. Mogłem. Ale nie musiałem. Bo napisała Ona. Zaproponowała spotkanie. Przyjechała samochodem służbowym pod mój blok z małą Natką. Poszliśmy na spacer. Na lody. Na plac zabaw. I ten kontakt z kobietą, to spotkanie z dziewczyną, ta nadzieja, że ktoś jest zainteresowany, w jakikolwiek sposób, te majaczenia pozwoliły mi pogodzić się z ostatecznym odejściem, ze śmiercią marzeń i rojeń o Asi.

Dość powiedzieć, że później była wycieczka do Wrocławia. Potem szpital. Następnie rehab. Miał trwać osiem tygodni, ale codzienne rozmowy przez telefon i ten jej głos słodki zmysłowy sprawiły, że zdezerterowałem z oddziału po trzech i na pierwszego listopada 2013 już byłem z Nią. Z Nimi. U nich.
Potem były jeszcze różne rzeczy: Ukraina (pierwszy raz przestraszyłem się wojny), Acid Drinkers, delegacje do Warszwy i Poznania, aż przyszedł marzec 2014 roku

Lot MH370 to jedna z największych zagadek w dziejach lotnictwa. 8 marca 2014 roku malezyjski Boeing 777, lecący z Kuala Lumpur do Pekinu, zniknął z radarów nad Morzem Południowochińskim. Na jego pokładzie było w sumie 239 osób. Wiadomo, że samolot skręcił później w kierunku Oceanu Indyjskiego. Dalszy los lotu MH370 pozostaje jednak nieznany.

To jednak było jakiś czas temu. Pamięć mnie zawodzi. Dlatego nie wiem, czy przed, czy po zaginięciu samolotu Boeing 777 uderzyłem w gaz. Wylądowałem w szpitalu. Trzustka po raz kolejny. I zadzwonił Passtyl. I urodziła się myśl, że pojadę do Piaseczna, że będę pracował w Baniosze. Koncepcja, że trzeba mi pomóc, dając prace, trzeba mnie oszczędzić śmierci, dając szanse.

Więc tego samolotu jeszcze nie znaleźli, jeszcze go szukali, a ja już (drugiego? trzeciego dnia świąt Wielkiej Nocy?) zjawiłem się na jeden dzień, rekonesans w fabryce zakładzie Paskrement. Przeraziło mnie niewiadome. Intrygowało, czy podołam. Nie zdążyłem przez te kilka godzin oswoić z miejscem, więc trwałem oddzielony, odklejony, wyobcowany. Zaczął się okres miodowy, miesiąc po ciężkim piciu, kiedy to jest jednak nadzieja, chęć, entuzjazm. Mózg głupi produkuje jakieś tajemne substancje, które każą się łudzić, że wszystko będzie dobrze, będzie inaczej, jest szansa. Przepracowałem prawie rok. Skończyłem ośmiomiesięczną terapie ambulatoryjną z jedną tylko wpadką. Wpadką akceptowalną, dozwoloną.

Samolot MH370 zniknął z radarów niedługo po starcie. Dane satelitarne wskazują, że zmienił kurs i leciał na południe. Podwodne poszukiwania szczątków maszyny pochłonęły ponad 135 milionów dolarów. To najbardziej kosztowna operacja tego typu w historii lotnictwa. I najbardziej tajemnicza sprawa. Ani widu, ani słychu.

Tak jak po mnie w Piasecznie. Tak jak nie ma mnie już na Islandii. Ani w magazynie Euro AGD. Ani w Selgrosie. A też w Medicoverze. Teraz jestem na rusztowaniu.

Wcześniej, w lipcu tego roku, zdążyłem rozstać się z nią. Z Włoch, z Sycylii poinformowała mnie mailowo, że to koniec. W tym samym czasie prawie codziennie spotykałem się z Lucym. Jechałem do parku na Planty, organizowałem jakieś pieniądze, Lucy też, ja kupowałem alkohol, Andrzej kupował co innego. Siedzieliśmy, spacerowaliśmy, gadaliśmy. Wspomnienia, śmiech i do przodu! Było zdrowo. Lucy bawił małego Stasia. Nie było popeliny. Czasem jakiś inny kolega. Urozmaicenie. To wizyta w centrum, to wycieczka na suburbia.

Przedwczoraj dostałem nie maila, ale esemesa, że Andrzej nie żyje. Nie mogłem w to uwierzyć, bo ten lipiec wesoły i niczego nie zapowiadający tak nie dawno… Jutro pogrzeb. Kurwa. Kolejny.

17Shares