Waiting for the fucking sun
Słońce świeci od kilku miliardów lat, a ja jakoś specjalnie się nim nigdy nie przejmowałem. Waliło mnie, czy praży ono czy leje deszcz. Pogoda była zawsze albo barowa, albo doskonała na akcje „pod chmurką”. Tyle. Dopiero tej zimy, a i wczesną wiosną szczerze i żarliwie zatęskniłem za rozgrzewającymi promieniami słonecznymi. Miałem dość marnej pijanej lodowej aury, kiedy to marzłem mimo dostarczania do organizmu sporej dawki płynów rozgrzewających. I przyszły pierwsze dni słoneczne. I było dobrze. I jest dobrze, bo dalej grzeje. Jeden dzień w górach uświadomił mi jednak, jak niefajne bywa zimno. Mimo tego, że byliśmy przygotowani, kiedy na szlaku, ponad dwie godziny drogi od przystanku busów zaczęło padać, zrobiło się tak zimno i mokro, tak zmarzłem i zniechęciłem się do spacerów, że zacząłem żałować. Jeśli nie tego, że żyję w ogóle, to wyjścia w góry na pewno. Opad i chłód obudziły we mnie natrętne namiętne marzenia o cieple. Cieszyłem się jak dziecko na wieść, że mamy przy sobie na tyle gotówki, żeby zapłacić za koniki i zjechać pod dachem w dolinę.
Teraźniejszość z automatu budzi we mnie wspomnienia. Nie raz marzłem, ale raz tylko czekałem wtedy na słońce i się kurwa doczekałem. Obudziłem się w pustym samolocie. Gdyby była to mała Casa C-207 czy inna Cessna Mustang, byłbym mniej zdziwiony. Otworzyłem jednak oczy na wnętrze dużego Boeinga 707. Nikogo. Żywej duszy. Wyjrzałem przez okno – samolot stał przed terminalem. Przeszedłem z końca na sam przód i nie znalazłem nikogo nawet w kokpicie. Nie miałem wtedy jeszcze doświadczeń w pracy przy wielkich samolotach i w nich, więc czułem się nieco egzotycznie. Puste bebechy samolotu to nic; pusta hala przylotów to dopiero coś! wszedłem do Irlandii bez żadnej kontroli nie spotykając ani jednego uniformu. Sam. Zaraz skonstatowałem, że telefon wyłączony w ten dziwny sposób, że potrzebny PUK. Jako osoba zapobiegliwa, miałem zapisane w notesie wszystkie piny, numery kont, puki, adresy matek w USA oraz regony i numer seryjny roweru, jednak potrzebny był PUK 2, a tego nie zapisałem, nie przewidziałem.
Taksówkarz więc musiał zadzwonić do Pieczarów. Podali adres i zaraz byłem na flacie. Wypiło się to i tamto, a że było mało, kupiło się całą skrzynkę. Gelo zapomniał szlug czy innych kluczy, więc wrócił a ja miałem czekać na murku w nieznanej mi dzielnicy Cork. Zaraz zasłabłem popijając, więc przemieściłem się. Usiadłem w barze. Grzyb mnie nie znalazł. Ja szukałem bez skutku Grzyba. Zrobiło się późno, a ja coraz bardziej pijany, ale i samotny. Nie znałem adresu, nie pamiętałem, skąd przyszliśmy, nie miałem telefonu.
Piłem, ale całej nie dałem rady: pół krzynki zostawiłem w pubie i poszedłem w noc. Zrobiło się zimno. Jak zaczęło puszczać, zrobił się wypizdów, tak topograficznie, jak i w kwestii temperatury. Bez grosza w kieszeni i bez kontaktów, chodziłem. Był piątek, więc najpierw ulicami tłumnymi, coraz bardziej cichymi, aż całkiem pustymi. Nad ranem tak marzłem w samym podkoszulku, że dla rozgrzewki wszedłem w serie pompek w kiblu dworca kolejowego w Cork. Berze znałem, rok wcześniej pracowałem tam. Wiedziałem że kibel nie zamykany – tylko w Polsce kible albo nieczynne, albo płatne.
Zrezygnowanego olśniło, że jeśli już nie dziś, to jutro: Pieczara przebąkiwał coś o sobotniej pracy. Wiedziałem, że dojeżdża do tyrki pociągiem. Byłem na dworcu. Ćwiczyłem, a w przerwach dosiadałem sedesu objęty ramionami tak, że ręce splątane, a dłonie na nerkach. Trząsłem się.
Więc niebawem Gelo będzie stąd jechał do pracy… Czy go spotkam? Za kilka godzin wzejdzie słońce. Czy przyświeci rozgrzeje? ale ale… czy na pewno Gelo jedzie dziś do pracy? Twierdził, że tak. Ale wczoraj nie przyszedł! Nie spotkaliśmy się, może się źle poczuł, dziś da sobie spokój, zostanie w domu? Co wtedy? Wiem gdzie jest pralnia. Tam też rok temu pracowałem. Tam powinien był Łołczan. I jeszcze inni. Jakby co, jakoś pomogą. Dadzą kontakt, poratują groszem na trunek. Tylko to zimno…. Czy dzień przyniesie ocieplenie?
Już nawet nie zastanawiałem się, co dalej. Czy dzień będzie udany, czy dalej padaka. Chciałem tylko ciepła. Chłodno myślałem, że jakoś się z Grześkiem spotkam. Prędzej czy później dowiem się, gdzie mieszka, gdzie pracuje. Dotrwam do tego momentu a potem już poleci. Miałem przed sobą jeszcze trzy cztery dni w Irlandii. Żeby tylko zrobiło się choć trochę cieplej! Żeby ktoś dał mi bluzę, sweter, żebym się mógł na chwilę ogrzać w jakimś pomieszczeniu. W nocy był ten kibel i dwie klatki schodowe, w tym jedna – wydawało mi się, Świdra, do którego pukałem. Czy tylko o tym śniłem leżąc na chodach, czy miałem omam alkoholowy, czy rzeczywiście… Oby tylko dzień przyniósł ocieplenie. Jakieś na pewno będzie, tylko czy odczuwalne zaraz po tej beznadziejnej, zimnej nocy?
Z dworcowych toalet wyszedłem na zewnątrz, kiedy wstawał świt. Późne lato, słońce wschodziło jeszcze wcześnie. Jeszcze nie świeciło, ale niebo jakby czyste, wróżyło dzień jasny. Kiedy wschodziło, też niewidoczne było – dworzec zbudowany w jakby niecce, wąwozie, schodziło się do niego w dół, schodami. Na górze, tam gdzie czekałem na dzień panował jeszcze chłodny cień kamienic z naprzeciwka.
Wspiąłem się na te schody, oparłem o murek i stałem, oczekując tego budzącego się już z lekka rozjaśnionego dnia. Zimno było. Oczekiwałem na dwie rzeczy: ocieplenie oraz kolegę. Zaraz słonce z nad dachu wysokich budynków liznęło czubek mojej głowy. Poczułem to. Promień na włosach zwiastował rozgrzewkę. Zaraz słońce operowało już na moim czole. Wspinałem się na palce by poczuć ciepło choć na twarzy. Wschodziło. Podgrzewało. Po chwili miałem jasność ocieplającą na szyi, na klacie, na tułowiu całym. Będzie dobrze! W duszy mi grało. Wstał dzień, ciepły raczej – wszystko się ułoży!
Wypełniło mnie ciepło. I to było najważniejsze. To było wszystko. Czekałem na Gela, ale najważniejsze, że tajałem. Czekanie zaczęło być przyjemne. Trwałem chłonąc promienie. Kac mi już nawet nie dolegał, błogostan ocieplenia wystarczał. Sporo już po siódmej -wiedziałem, jeśli Pieczara jedzie do pracy, przyjdzie. I przyszedł. I radość podwójna! Pojawił się z obstawą. Przywitaliśmy się serdecznie. I zaraz poszedł na perony, a ja udałem się na chatę w towarzystwie Anki. I to był mały cud. Jeden z dych, dla których tak naprawdę się żyje. Małe cuda…
Później było gorąco.
Więc, co o tym myślisz?