Nokia terrorystka

Nokia terrorystka

Był normalny dzień. Znaczy poniedziałek trochę ja, wtorek trochę ja, przyszła środa trochę ja… A może jeszcze wtorek? Praca, fałszywie postrzegana jako cnota, spłaszcza perspektywę, zubaża i tak rzadko wielowymiarową rzeczywistość. Więc dni mi się po prostu pierdolą. Był normalny dzień więc o 19 już podsypiałem. Nie wiem, czy Fakty już się skończyły, czy nie, wiem, że myślałem o tym, czy lepiej będzie przysypiać przy głośniejszym, czy bardziej cichym, czy przy jakimś programie telewizyjnym, czy radio, bo więcej muzyki.

Byłem więc miedzy jawą i snem, nie można powiedzieć, że myślałem. Normalnie – majaczyłem sobie. A to o tym, że dwie godziny wcześniej zadzwoniła matka, żeby jej zredagować tekst: jestem morning person, jestem skowronek kurwa, działam rano, góra do południa na najwyższych obrotach, po południu, wieczorem – dętka. Jednak napisałem o co prosiła i matka zaraz mailowo wyraziła wielką wdzięczność i nawet pochwaliła, że wspaniale się z zadania wywiązałem. Że wyszło świetnie. A jak miało wyjść, pomyślałem, znaczy zamajaczyłem…

Myślałem, znaczy miałem małe widzenie w przedsennym delirium, o tym, czy nie zbyt wcześnie chodzę spać? Nie oglądam wtedy Faktów z należytą uwagą, co najwyżej słucham, ale i tak niewyraźnie, a lubię konkretnie obejrzeć! – taki mały rytuał. Więc dzień niespełniony, kiedy Fakty nie obejrzane, z drugiej strony,  kiedy sen morzy a ty się jemu poddajesz, to jest przyjemność nieskończenie większa niż celebracja rutynowych czynności, nawet medialnych.

Chodziło mi po głowie, a tam chodziło, błąkało się pijaniutkie i całkiem niegroźne pytanie, dlaczego nie psocę, kiedy mogę? Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni. Co więcej, wyjechali wszyscy, w liczbie jedna sztuka – strażnicy czci mej, mój edukator, belfer w szkole życia. Nie miałem więc ani kim się opiekować, ani kogo obawiać, że jak zrobię źle, zjebie mnie. A bywa….

Można zaszaleć? Można… Odrobina szaleństwa to zawsze odrobina alkoholu. Prawda, odrobina alkoholu odkąd zawładnął mną demon to jest nie basem, nie rzeka, nie ocean indyjski napojów procentowych, to jest wartki strumień gorzały nieskończony. Znaczy jego koniec jest tam, gdzie mój początek w szpitalu. A jest też ta parszywa praca zarobkowa, uważana mylnie za cnotę, która – jak każda, ale ta konkretna szczególnie, nie godzi się na żadne wolne z widzimisię a nawet tak zwane czy rzeczywiste chorobowe. Albo szaleństwo, albo praca. Nie ma „i”. Po prostu muszę kurwa być rano w pracy! Przychodzę sam i siedzę tam sam. Od czarnego świtu do wczesnego popołudnia robię mrówczą czy oślą robotę. Rano, po trzech godzinach zapierdalania, żeby potem w spokoju palić, przyjeżdżają całkowicie od mojej głupiej pracy zależni kurierzy. Gdybym nie przyszedł, nie rozładował „autobusu”, nie „odebrał” paczek, nie zeskanował ich ani wprowadził do sytemu, gdybym tego nie zrobił a wcześniej czy nawet później nie przyszedł, kurierzy by nie wzięli na samochody tego, czy owego. Kurierzy by nie wzięli, nie pojechaliby, setki, tysiące ludzi, ludzi mieszkających na radomskich osiedlach, w lubelskich kamienicach, czy mazowieckich wichurach nie otrzymaliby przesyłek, na które może czekają, a może nawet bardzo czekają…

O tym wszystkim majaczyłem bezwiednie, kiedy zadzwonił telefon. Z pracy. Zazwyczaj jak dzwonią, to żeby niemiło mnie powiadomić, że czegoś zaniedbałem. Nie dziwne więc, że odbieram niechętnie, a właściwie w ogóle nie odbieram. W ogóle, kto mnie zna, ten wie. Miewam czasem takie fobie, że nie odbiorę za Chiny Ludowe. Nawet gdyby telefonował ksiądz Tischner zza światów, albo z tamże Kołakowski, gdyby dzwoniła Kora, albo Stańko (znaczy gdyby dzwonili ci, do których łatwo bym zaraz nie oddzwonił, do żyjących prędzej czy później, jak mi minie, oddzwaniam), nie odebrałbym, taki mam wstręt do rozmowy, że nie przełamiesz.

Czasem więc nie obieram nawet niegroźnych, nawet obiecujących telefonów. Co dopiero – z góry wiadomo – telefonów upierdliwych!? Ten jednak był szczególnie natarczywy. Im bardziej postanawiałem nie odbierać, tym bardziej on dzwonił kolejny raz. Im uporczywiej ja nie odbierałem, tym on bardziej dzwonił. Siłowanie musiało się skończyć. On nie dawał za wygraną…

Odebrałem za ósmym czy dziewiątym razem. – cześć, wiesz, dopiero teraz wychodzę z pracy, wiesz, znasz pewnie ten kod od alarmu, chcę zamknąć, a zapomniałem, przypomnisz mi? – A ja nie wiem,  czy mogę ci podać ten kod ot tak, przez telefon. A jak nas słuchają? Jak już nas słuchają podsłuchują?  – To pomyśl ten numer, a ja go jakoś od ciebie drogą telepatii uzyskam, będzie git.

Kurwa, pomyślałem, bo już się rozbudziłem, po co kutasie dzwonisz, skoro zaraz namawiasz mnie do wysublimowanej formy kontaktu, nie wymagającej wielominutowego wysłuchiwania wkurwiającego dzwonka telefonicznego?! Po co mnie budzisz telekomunikacyjnie?!Trzeba było mocno pomyśleć, że potrzebny ci kod, mocno pomyśleć, że ja ci go mogę dać, mocno mnie w myślach przekonać, żebym go kopsnął kosmicznie- magicznie. Byłoby załatwione.

Podałem mu ten kod słownie. Nie chciało mi się już myśleć. To, o czym przemyśliwałem wcześniej, tego dnia, a i podczas minionych, gówno zaprawdę warte. Myślenie, jak praca, przereklamowane jest. Myślisz, myślisz, że wymyśliłeś, przyjdzie ten czy owa i zaraz wyśmiewa, że albo nic nowego, albo jest wręcz przeciwnie, niż myślałeś.

11Shares