Bo nie pracować trzeba umieć.

Jak mawiał Witek:

Bo nie pracować trzeba umieć.

Moja pierwsza praca? Wykonałem, albo tak chciałem, że aż uwierzyłem, że namalowałem ze dwa trzy obrazy na zamówienie, za które dostałem jakieś pieniądze. Było to w czasach liceum plastycznego, droga więc było oczywista. Pamiętam na pewno o jednym „dziele”, była to kopia z Beksińskiego, podarowałem ją (więc nie zarobiłem, więc nie praca płatna) na jakieś okrągłe urodziny brata koleżanki ze szkoły. Jako dziecko, na drobne wydatki zarabiałem idąc starym albo babciom po zakupy. Dorabiałem jako poszukiwacz: ojciec w pijanym widzie chował kasę po różnych zakamarkach, ja, przed wyjściem „na podwórko” przeszukiwałem kieszenie i fotele a znalezioną kasę przeznaczałem na zakupy w sklepie, w którym często przebywałem podczas zabawy w chowanego. Jednak prawdziwa pierwsza praca to stawianie rusztowań i ocieplanie z nich budynku, który stanął na działkach, w tym działce mojego dziadka, na Gołębiowie. Kapiszon mnie wziął w ciemno, bez żadnej gwarancji, nie znając moich kwalifikacji. Sprawdziłem się na tyle, że kilka miesięcy przepracowałem, po czym poszedłem w kilkudniowe tango. Nie chodziłem tańcząc do pracy, co stało się oficjalnym powodem zwolnienia.

W międzyczasie mając za druhów i towarzyszy przygody życiowej Muchozola i Sera – pomagałem im w remontach różnego rodzaju. Czasem moim pracodawcom wystarczało jedynie moje towarzystwo i kiedy skończyli robotę a ja wysiedziałem swoje na dupie, wtedy szliśmy w wieczór i miasto. Niekiedy w prostych pracach, jak malowanie ścian czy ogrodzeń czytaj bram czy płotów pomagałem, za to dostawałem wynagrodzenie. Czasem była to dniówka, czasem godzinówka, czasem umawialiśmy się przed rozpoczęciem roboty na konkretną kwotę, którą potem wspólnie zamienialiśmy, jak Chrystus wodę, w wino.

Były to czasy, należy dodać, kiedy to człowiek po szkole średniej szedł do pracy. No, albo na studia, ale jeśli nie na studia – a ja zamierzałem rok po liceum odpocząć, to do pracy. Gdzie iść do pracy po szkole plastycznej w środku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to bezrobocie w kraju było spore, bezrobocie w Radomiu było większe niż w kraju? Może jakichś pracowników tu poszukiwano, może ktoś szedł do pracy, ktoś jej szukał, a potem znajdował, ale to na pewno nie byłem ja, ja nie wiedziałem jak szukać pracy, nie wiedziałem gdzie szukać pracy, nie miałem jeszcze wiedzy jak i gdzie, nie miałem wiedzy, ze praca ważna, nie miałem żadnej wiedzy, byłem szczęśliwy, choć nie zawsze szczęśliwie zakochany, praca sama też mnie jakoś specjalnie nie szukała (jak to się często zdarzało później), praca właściwie nie wchodziła w grę, weszła, kiedy okazało się, że można pojechać za granicę, przeżyć przygodę, przy okazji zarobić. Wtedy pracy pewnie szukało się, raz: bo tak wypadało, dwa: bo tak kazali w domu, trzy: bo chciało się mieć pieniądze. Żaden z tych czynników jakoś nie dotyczył mnie. Mi nie wypadało, nikt nie namawiał, pieniądze były z innych niż praca źródeł.

Zdarzył się perspektywiczny Fotojoker. Na wyjazd szkoleniowy na Ślunsk zabrałem Świdra i nawet pracowaliśmy, znaczy uczyliśmy się pracy, a wieczorami upłynnialiśmy dzienne diety, kiedy przyszło do pracy samodzielnej, podczas otwarcia salonu w markecie w Bytomiu daliśmy z siebie wszystko i poprzez zainstalowane nam przy paszczach mikrofony bluźniliśmy na czym świat stoi, co się stało oficjalną przyczyną zwolnienia nas.

Następnie była Holandia. Pierwszy wyjazd zagraniczny, pierwsza praca dla obcego człowieka, kapitalisty, w dodatku takiego, co to za nic miał prawo pracy – robota była na dobre słowo, bez umowy, takie czasy, takie uwarunkowania.

Że wpadałem często do kanałów, w odmętach zostawał rower, plecak z zwartością wyławiałem, do pracy nie docierałem – rower był jedynym środkiem transportu z roboty i do.

Wróciłem z Holandii i długo nic jeśli chodzi o pracę. W ogóle jeśli chodzi o pracę, to w moim życiu raczej długo nic, a tylko czasem coś. Więc wtedy nawet cos nie, nic więc, to tu się tańczyło, to tam, czas leciał, aż przyszło pojechać do Warszawy, bo dziewczyna zaczęła tam szkołę.

W Warszawie na Centralnym była księgarnia, w której robiłem nocki, potem czasem dnie. Oficjalnego powodu mojego zwolnienia nie było, nie było zwolnienia, zwolnienie postępowało pełzająco, przestałem przychodzić, pojawiałem się coraz rzadziej, w końcu w ogóle zaprzestałem wizyt na stoisku między pierwszym a drugim peronem, kariera księgarza dobiegła końca. Ze stolicy prosto nieomal pofrunąłem do Irlandii. Jak kiedyś zabrałem Świdra, Świder w Irlandii przyjął mnie. Na wyspie byli wszyscy więc czułem się jak w domu, nie w pracy, nie wiem co było oficjalnym powodem mojego zwolnienia z pralni, grunt że byłem pierwszym w długiej historii firmy pracownikiem zwolnionym karnie, innym, mimo starań, nie udało się i dalej tam pracowali.

Po Irlandii było to moje nic a potem pięć lat w Anglii, w trzech lokalizacjach, znasz li ten kraj, też było sporo starych znajomych, nowych jeszcze więcej, ciekawie było, wiec jakoś zleciało, najdłużej – nieprzerwany okres pracy w moim życiu, to coś znaczy, to coś mówi.

Co było po Anglii? Coś było? O zgrozo! Im bliżej czasów współczesnych tym mniej pamiętam, pamięć mnie zawodzi, nie mam tej krótkoterminowej, pracowałem? nie pracowałem? Raczej nie? Ale na pewno coś tak?

Teraz nowa praca moja u niektórych powoduje poronienia szlagwortów typu „to był już ostatni moment”, „tą pracę szanuj już i traktuj poważnie”, „praca jest najważniejsza”, „ nie rzucaj czasem tej pracy pochopnie”. To mi daje do myślenia. Najgorsze w tym wszystkim, że nie tylko innym moim bliskim chodzą po głowie takie historie. Ja też czasem pomyślę, że warto by było na dłużej, na poważniej. I tu, gdzie pozornie zaczyna się rozsądne, dojrzałe myślenie, ja dostrzegam niebezpieczeństwa. Poważne podejście do pracy równa się dla mnie gotowością postawy twarzą w twarz ze śmiercią. „Już czas” poważnie podejść do pracy znaczy nie mniej nie więcej tylko już czas umierać.

Praca nieprzerwana na przykład do emerytury, czyli kolejnej abstrakcji, to dla mnie praca do śmierci, praca do końca już w tej korporacji jest jednoznaczna z wyrokiem śmierci – pracujesz w jednym miejscu już do siwizny i wszetecznych fizycznych niedomagań, znaczy oddajesz pola, z życia i aktywności na różnych polach rezygnujesz na rzecz „do śmierci”, „na poważnie”, „bez lekceważenia”. Pracuj „tam już do końca” znaczy dla mnie: kieruj oczy swe w rejony eschatologii ostatecznej, tam, gdzie nie ma już nie ma początku, środka, sedna, sensu, jest tylko koniec, zakończenie, poważny kres, ostateczne podsumowanie….

A kuku? Gaczyński nie żyje, kto da zwolnienie na pół roku? Może nikt, może ktoś? Jak nie, jak żyć, żeby nie pracując – mieć? Wymyślenie tego sposobu – niech to będzie zadanie na najbliższe lata…

0Shares