Akcje na spokój
Do szkoły podstawowej chodziłem w centrum, mieszkałem od drugiego roku życia na Młodzianowie. Dojeżdżałem więc. Ojciec za sprawą swojego stanowiska i znajomości, układów tamtych czasów miał prawo jazdy, jednak nigdy nie prowadził samochodu. Nie mieliśmy auta rodzinnego, bo matka też nie jeździła. Pozostawały autobusy. Dziewiątka pasowała jak ulał – zatrzymywała się przed wieżowcem na Młodzianowskiej 154 (blok z zegarem), zaraz koło mnie, oraz w centrum, na Traugutta, zaraz koło kamienicy dziadków oraz szkoły.
Szkołę średnią wybrałem w tej samej okolicy centrum, więc mój plan dojazdów nie zmienił się. Kursowałem miedzy osiedlem i centralą jeszcze zanim poszedłem do podstawówki. Często nocowałem u babci, zaraz goniłem na osiedle, i tu i tu miałem znajomych, grałem w piłkę, biegałem z kolegami. Także jeździło się.
W czasach liceum zacząłem chodzić do Sabatu – teraz miałem do wyboru dwa autobusy: i dziewiątka i czwórka, innymi zupełnie trasami, ale dojeżdżały w okolice baru. W dzieciństwie jeszcze z biletami, później już zdecydowania bez. Anarchia i bunt przed narzuconym porządkiem, a także oszczędność – jeden bilet było prawie zawsze jakieś jedno piwo, to wszystko kazało mi jeździć na gapę. Dodatkowo miałem jakieś szczególne, tajemnicze przekonanie o swojej bezkarności. Byłem pewny i spokojny, że nigdy nie odpowiem za kary nakładane na mnie za nieposiadanie biletów. Tak to trwało, jeździło się rano, w ciągu całego dnia, wieczorami, potem nawet w nocy. W latach 90-tych i na początku naszego wieku nie było w autobusach specjalnie bezpiecznie. Co i raz dochodziło do jakichś awantur. Nietrzeźwi pasażerowie, narwane małolaty, nieletni kryminaliści, złodzieje kieszonkowi, naćpani zadymiarze. Pamiętam strach…
Odkąd pamiętam bałem się fizycznej napaści, a nawet zwykłej konfrontacji. Jeszcze w podstawówce stawało się czasem na „solówkę”, ale tylko dlatego, że inaczej nie wypadało. Jednak nie lubiłem się bić i wolałem unikać spięć. Zawsze miałem starszych kolegów, którzy na ulicach nie tylko załatwiali upierdliwych zaczepiających, ale sami dymili i inicjowali bójki. Ja obserwowałem. Czasem na komendę: spierdalamy! – spierdalałem.
Jeżdżę radomskimi autobusami po dziś dzień i dawno nie spotkałem się agresją. Wczoraj, udając się na trening, pojechałem wcześniej do Gieesu zakupić tytoń. Wsiadłem do czwórki na 25 czerwca i zaraz zauważyłem, że dwóch siedzi pijaniutkich, jednak grzecznie, z czego jeden, podsłuchałem, wykazywał się nawet pewną czułością, tłumacząc drugiemu, że zmarzły mu dłonie i trzeba się tym zająć. Stałem przy drzwiach, zaraz miałem wychodzić, dwóch siedziało i gawędziło bełkocząc z deka. Na kolejnym przystanku postanowili wysiąść, jednak nie stawili się koło mnie, w okolicach najbliższych drzwi, tylko poszli do tyłu, bo jednemu się przypomniało, ze tam ma jakąś zaszłość do wyjaśnienia.
Mniej pijany, nawet postawny, w żółtej kurtce i pociągłej twarzy krzyknął do kogoś z tyłu, bluźniąc, żeby się nie wtrącał. Ten z tyłu, siedzący młody odpowiedział, żeby ten się walił. Pijany ruszył do tyłu. Za nim, zataczając się podczas jazdy, poszedł drugi, bardziej wstawiony, suchy. Szybko wymiana zdań zamieniła się w szarpaninę. Dwóch napierało na młodego w puchowym ortalionie, który nie wymiękał. Zaraz posypały się pięści.
Młody radził sobie całkiem nieźle, szły gały, ale w zasadzie to pokładali się na całej kanapie z tyłu, szarpali.
Obserwowałem na zimno. Jakby włączył się drugi, byłoby dwóch na jednego, trzeba by zadziałać – przebiegło mi przez głowę. Ale drugi tępo tylko patrzył. Bez słowa. Dwie postronne osoby z tyłu uciekły bliżej kierowcy, ja stałem, patrzyłem, szarpanina trwała. Autobus zatrzymał się na przystanku. Kierowca wysiadł i z chodnika wołał przez otwarte drzwi, żeby bijący się wyszli. Młody uwolnił się i wysiadł. Dwóch pijanych zostało. Młody zawołał jeszcze, żeby i tamci wyskoczyli, we dwóch, że da radę. Dwóch?! Zdziwił się mniej pijany i oznajmił, że sam stanie w szranki, po czym wysiadł. Drzwi się zamknęły. Drugi bardziej pijany został w środku. Ja stałem i patrzyłem, na zimno. Młody wyprowadził na chodniku kopnięcie, pijany zachwiał się, ale złapał za bary młodego, przewrócili się, zaraz młody, trzeźwy był na górze, okładał pięściami tamtego, leżącego, był górą. Kilka mocnych ciosów i młody wstał. Pijany leżał, jakby bez tchu, bez życia. Rozłożony na chodziku jak kawał wilgotnych tekstyliów.
Zamknięty w autobusie drugi pijany nie wiedział, co się dzieje. Dlaczego jest za drzwiami? Patrzył przez szybę. I ja patrzyłem. Pijana głowa pijanego staczała się na ulicę. Autobus chciał ruszyć, ale zaniechał. Pijany tułów pijanego siłą bezwładu podążał za głową. Im bardziej pijany chciał wstać, tym bardziej leżał, tylko nie na chodniku, a już pod kołami. Młody otrząsnął się. Czerwony na twarzy ze zmęczenia i emocji popatrzył raz jeszcze i odszedł. Jakaś pani pomagała pijanemu wstać, ale nieudolnie…
Patrzyłem na to wszystko z obcym mi spokojem.
Więc, co o tym myślisz?