Doktor Wlepka
Przeżyłem okresy samotności czystej i absolutnej. A też tej urojonej. Spędziłem nie jeden tydzień kalendarzowy, nie jedne święta rodzinne, nie jeden ziejący pustką wieczór czy poranek, sam. Samotności najbardziej bałem się będąc otoczony tak zwanymi bliskimi. Mimo tego, że ludzie, tak zwani bliscy wokół różne mieli zdanie co do jakości naszych relacji, ja czułem zrealizowaną potrzebę przynależności. Nie mogłem sobie wyobrazić, że może być inaczej. Na samą myśl o rozstaniu z kobietą, wyprowadzeniu się na Świętokrzyską, porzuceniu trybu „wśród ludzi”, na rzecz opcji – „sam”, doznawałem poczucia takiego lęku, takiej paniki, że potrafiłem zrobić wszystko, iść na każdy kompromis, wyrzec się zasad, w które wierzyłem, by tylko utrzymać towarzyskie satus quo. Teraz cieszę, że nie musze iść już iść na te kompromisy, że mogę być wierny swoim przekonaniom. O mnie samym, o tak zwanym życiu, o moim w nim miejscu. Nie boję się samotności. To paradoksalnie otwiera przede mną nieznane do tej pory drzwi: wchodzenia w nowe relacje.
Od najmłodszych lat kochałem dziewczyny, choć zawsze fascynowali mnie faceci, w szczególności ci, którzy mieli atrybuty u mnie deficytowe. Wiązałem się z dziewczynami, później z kobietami, nie miałem z tym problemu. Tworzyliśmy coraz bardziej zwariowane, rock and rollowe związki, uciekałem do kumpli, z których każdy miał coś, czego zazdrościłem, co mi imponowało. Czasem myślałem, że jeśli otoczę się ciekawymi kolegami, cześć ich fenomenalnych zalet i splendoru spłynie na mnie, dzięki temu każda kobieta znajdzie we mnie nawet to, czego nie miałem. Przez fart, że znałem i znam fantastycznych gości, miałem możliwość czerpać garściami z ich dorobku i postaw, co – wydawało mi się – czyniło mnie pełniejszym, ciekawszym.
Rozstania przeżywałem relatywnie gorzej niż żałobę po zmarłym bliskim. Dwa lata bite. Wszystko, dosłownie wszystko, każda relacja telewizyjna, rozmowa ze znajomym, reklama w radio, estetyka obrazu, temat audycji, powietrze na ulicy, zasłyszana rozmowa w autobusie, wszystko kojarzyło mi się, implikowało wspomnienie niedawnej bliskości. Twarz ukochanej widziałem w każdej szybie, każdej plamie benzyny, jak dewot widzi oblicze swego bożka w korze drzewa, czy rysunku deszczu na piachu. Kiedy po raz kolejny zostałem sam, znalazł się, jak zwykle, ma się to szczęście, kolega, który zapewnił – wyjdź do ludzi, zacznij coś robić, spotkasz osoby, wiele osób i nie sposób, żeby choć jedna z nich nie była interesująca, dalej, nie sposób, żeby nie znalazła się osoba tobą nie zainteresowana.
Wyszedłem, ale choć ocean nowych znajomości wydawał się obfity we florę przyjazną, to ubogi w życie pasujące do mojego życia. Połowy nowych znajomości nie dostarczały narybku do budowania czegoś więcej, niż peryferii mojego nowego życia rybaka dalekomorskiego. Praca, hobby, sport – się wychodziło i spotykało. Chciało, chce się więcej. Kiedyś życie tak zwane kulturalne, życie artystyczne było moim całkowicie bezrefleksyjnie przeżywanym żywiołem. Liceum Plastyczne, wernisaże, wystawy, zajęcia, samo tworzenie, egzaminy, znajomości, malarstwo na studiach, fotografia w Toruniu, byłem częścią tych około-artystycznych zjawisk. Bezrefleksyjnie, ale bez kompleksów! Na żywioł, na wiwat, z podniesioną głowa ubogą w estetyczne dogmaty i niezdolną do sublimacji prozy życia w poemat tworzenia.
Teraz boję się iść tam, gdzie dzielą się sztuką. Odwykłem, odczuwam lęk, mam poczucie nieprzystawalności, niedopasowania. Na wernisażu czuje się jak odziany w zimowy kożuch plażowicz, letnik, jak rubaszny, otyły kucharz na starcie biegu triatlonowego. Nie mam nic do powiedzenia na temat wiszącej na ścianie sztuki, nie mam na tyle empatii, by wchodzić z butami w subtelne przeżycia artysty, czy nawet widza, oglądającego stworzone. Z fotografią jeszcze jako tako, jest mi najbliższa, i zwykły rysunek, ale nowoczesne malarstwo, rzeźba – nie ma zdania, nie znam się, przepraszam, dziękuję, musze zapalić, powinienem wyjść, zaraz przyjdzie kolega, który nie wie, którędy wejść, tyle mogę zrobić. Ci wszyscy doktorzy, profesorowie, magistrowie sztuki, absolwencji wydziałów, adebcji uczelni… Nie mój świat.
Szczytem moich poznawczo estetycznych możliwości jest studiowanie w pustym wagonie tramwaju wlepki, pozostawionej tam przez nastoletniego skejta. Zwieńczeniem potrzeby uczestnictwa w życiu asrtystycznym, rozmowa o nowej wystawie, wymówienie się błahistką od przyjęcia zaproszenia…
Więc, co o tym myślisz?