trupi hit

Hit zza grobu

Pewnego dnia po raz kolejny wróciłem na Świętokrzyską. Wracałem tam tyle razy. Za dużo… Wracałem tam prosto z Irlandii, na tarczy, przegrany. Wracałem wiele razy z Sabatu, kompletnie pijany, by wstać i znów iść w miasto. Wracałem z Krychnowic by widzieć coraz bardziej podupadające mieszkanie. Popadało w ruinę. Z każdym dniem. Z każdym moim powrotem. Wracałem z Warszawy tylko po to, żeby dać ojcu parę złotych na nielegalne podłączenie prądu. Wracałem, żeby go ratować, kiedy łapała deliria.

Wracałem na Świętokrzyską bo nie miałem gdzie się podziać. To był jednak mój dom. Wychowałem się u babci na Traugutta oraz tam, na Świętokrzyskiej. Mniej więcej po połowie, jeśli w ogóle dorastanie można dzielić. Wracałem i bardzo nieczęsto coś usprawniałem, przyczyniałem się do poprawy sytuacji. A wraz z postępującą chorobą ojca (dzień przed śmiercią zapisał w kalendarzu, żeby iść na terapię) i jego wiekiem, mieszkanie było w coraz gorszym stanie: ściany nie malowane od lat, tapety (ta, na której Fryc flamastrem napisał duże „Dareczku, ale mnie trzęsie po tych koktajlach”) położona jeszcze w latach osiemdziesiątych tamtego stulecie odłaziły liszajami odkrywając jakby dawne dzieje. Parkiet odpłynął z kolejnymi powodziami. Szyby w oknach ledwo się trzymały. Byłem pewien, że silniejszy zimowy podmuch wiatru zabierze je i rzuci wprost w sanie Św. Mikołaja.

Wróciłem tym razem i zastałem mieszkanie w jeszcze gorszym stanie. Wiedziałem, że ojciec pije. Zresztą widziałem się z nim kilka godzin wcześniej. Dał mi parę stów. Uratował, bo akurat byłem w- jak często, że tak powiem – trudnej sytuacji finansowej. Trzeźwy by tyle nie dał… Ja byłem trzeźwy i wziąłem, by hodować ułudę możliwości szczęśliwego życia.

Nie było mnie tym razem szczególnie długo: degradacja chaty była wyrazista, oczywista; najgorsza sytuacja panowała – wydawałoby się – w kuchni. Tam było prawdziwe niebezpieczeństwo. Tym razem, jak prąd od lat, nielegalny gaz poprzez system rurek dochodził do dwóch, trzech małych kuchenek, zamontowanych na blacie. By dawać życiodajne ciepło i możliwość ugotowania pożywnej zupy.

Zajrzałem do lodówki i radośnie zdziwiłem się: było w niej dużo wędlin, różne kiełbasy, warzywa, owoce, również te zwane kiedyś egzotycznymi, a które teraz – dalej hodowane za oceanami – są jednak tańsze od naszych jabłek. Były wystające z zepsutego zamrażalnika folie, w które zapakowano mięsa. Obok lodówki stały kosze z pokrojonym pieczywem. Jeszcze świeżym. Pieczywem niepospolitym, wiedziałem więc, że po raz kolejny ojciec spotkał kogoś, jakiś interes, człowieka, który dał taki niecodzienny plon.

Zauważyłem, że z jednego palnika wydobywa się ogień. Zajmuje położoną obok kuchenną ściereczkę. Ugasiłem i próbowałem manipulować pokrętłem, by zamknąć ogień. Wtedy płomień pojawił się w innym miejscu. Tam zajęła się gąbka, taka do zmywania naczyń. Ugasiłem i znów kręciłem białym kółkiem z potencjometrem. Ogień pojawiał się to tu, to tam, w pewnym momencie nawet cały system rur świecił ogniście.

Poszedłem do ubikacji bo zachciało mi się lać. Kibel zapchany był w ten sposób, że ktoś włożył w odpływ czteropak piwa. Całość była ordynarnie obsrana. Widać jednak było, że niektóre piwa są otwarte, inne nie. Odlałęm się na to gówno, nie oddychając, tylko patrząc na kibelkową katastrofę i zrobiłem się bardzo zły na ojca.

Wiedziałem, że już jest. Kiedy byłem obok w łazience i oglądałem suche, poprane liczne pidżamy starego, usłyszałem jak wszedł i położył się. Teraz poszedłem do niego zrobić awanturę, jakich w życiu zrobiłem wiele, brutalną, o całokształt, i o tą ubikacje doprowadzoną do katastrofy.

Ojciec zawsze był hardy. Zawsze silny, powtarzający, że wszystkie badania mu wychodzą dobrze i jest w formie; tym tuszował swój postępujący alkoholowy upadek.

Wszedłem do pokoju ojca by wrzeszczeć, bić go jak trzeba, jak wiele razy w przeszłości. Lać w mordę i patrzeć jak puchnie. Do krwi.

Leżał na łóżku. Przykryty. Zacząłem głośno wołać by wstał i wytłumaczył, co się dzieje, by posprzątał to całe gówno, bo ja się brzydzę. Zacząłem go opierdalać i zbliżyłem, on już w fotelu opatulony w kołdrę wydał mi się jakiś malutki. I rzeczywiście: był chudy i mały, pomarszczony i całkiem łysy. Miał jakąś małą czarną plamkę na czole, taki mały wylew, jak Gorbaczow. Owinięty pościelą ukazywał to swoje marne ciało, jedno ramiączko koszulki, w której spał, było naderwane i ukazywało suchość klatki piersiowej. Podniosłem głos a on skurczony powiedział cicho nie otwierając oczu: nie krzycz proszę, ja już nic nie wiem, ja nie wiem czasem gdzie jestem.

Przytuliłem go i powiedziałem: tak bardzo cię kocham tato. Popłakałem się i długo tuliłem. Płakałem i tuliłem. On pachniał i też płakał, przerażony.

Teraz, kiedy spałem już dobrze, ale jednak po kolejnym upadku własnym, i miałem ten sen, wiem już, że lepiej rozpierdolić się o jakąś ścianę, wpaść pod jakiś pociąg, umrzeć trzęsiony demonem delirki w młodości, teraz, kiedy jeszcze ma się siłę, wpływ ma rzeczy i sprawy. Lepiej wziąć odpowiedzialność za siebie, swoje życie, ale i śmierć teraz, niż doczekać dnia, kiedy trzeba będzie przyznać, że się nie wie, gdzie jest, nie wie, co robi, nie wie, jak.

05.01.2020

0Shares