Mazurek na Mazowszu

Mazurek na Mazowszu

Się piło. Przepiłem pamiętam całe Igrzyska Olimpijskie w 2012 w Londynie, tylko samą końcówkę widziałem bardzo szczątkowo w odbiorniku TV na P4 w Huston. Alkoholizowałem się morderczo, kiedy umierał największy z Polaków, Pope John Paul II, a umierał długo i publicznie. Mistrzostwa Świata w Piłkę Nożną w 2006 roku w Niemczech oglądałem wyrywkowo, a widok miałem jak przez mocno korekcyjne okulary – coś tam biegało na ekranie telewizora w living roomie trzypiętrowego domu w Cork. Zawładnął mną hedonizm i brak umiarkowania w roku wyborczym 2015 – rodacy wybierali głowę państwa, ja hulałem, kiedy ogłoszono wyniki byłem tak zniesmaczony, że wyjechałem na Islandię. Kiedy pianiści z całego świata walili w fortepianowe klawisze podczas Międzynarodowego Konkursu Szopenowskiego w 2005 roku, a trochę to trwało, ja kursowałem między szkoła na Tartacznej, mieszkaniem Ząbka na Żeromskiego, Tankiem i Sabatem, a o tym, że grają i że wygra Blechacz, dowiedziałem się pijany od redaktora wykładowcy, który przebudził się na dźwięki jednego z brawurowo przeprowadzonych Mazurków.

Pokusa, żeby „przetańczyć” Koronawirusa była dojmująca. Kiedy dowiedziałem się, że będę poddany 14 dniowej kwarantannie, pierwsze, co przyszło do głowy – malowniczo przepić te dwa tygodnie, zleci jak z bicza strzelił! Z dwutygodniowym zamknięciem w pokoju na Żeromskiego problemy wydawały się do rozwiązania. Trzeba było tylko opracować logistykę zakupów, niezbędnych trzy, cztery razy dziennie, w tym jeden zakup bladym świtem, kiedy pić się chce najbardziej. Mundurowi mają zadanie sprawdzać, czy siedzę w domu. Co robię w tych czterech ścianach, moja sprawa. O piątej rano raczej nie zapukają, o tej godzinie byłbym w odległym o 50 metrów sklepie monopolowym 24h. Później o zakupy prosiłbym innych, tylu teraz chętnych, by pomagać w sprawunkach! W razie, gdyby były problemy, leciałbym do Żabki na przeciwko sprawdzając tylko, czy nie kręcą się milicjanci.

Z alkoholizowaniem się na przestrzeni całej epidemii, czyli od stycznia, kiedy wiadomo już było, że w Wuhan jest niewesoło, przez luty, kiedy we Włoszech zaczęło być gorąco, po marzec, miesiąc namnażanie się wirusa na świętej ziemi nadwiślańskiej, też nie byłoby problemu. Alkoholizm to choroba śmiertelna, nieuleczalna i postępująca. Wymienione powyżej imprezy trwały od tygodnia, do miesiąca – tyle wtedy przychodziło walić, jeśli się już zaczęło, a konsekwencje niesie na sztandarach. W zeszłym roku udowodniłem jednak sobie i innym, że jestem nie tylko dobrym sprinterem i średniodystansowcem, ale maratony „walę” porządnie, kiedy trzeba. Okazało się, że przetańczyć trzy miesiące, żadna sztuka.

Jednak im bardziej mózg pijącego zniszczony przez substancję, tym prymitywna wola przetrwania silniejsza. Deficyty komórek mózgowych kompensuje jakaś intuicja. Trudno kierując się tylko przeczuciem ustawiać własne życie, ale jako hamulec tajemnicze przeświadczenie zadziałało. Kiedy przymierzałem się do kolejnego zapicia, ok, podświadomie, nie przyznając tego otwarcie, w skrytości i konspiracji, trzeźwy jeszcze, zabiegany w związku z podróżą, odwiedzinami, pracą, planami biznesowymi, tym wszystkim, dostałem jak ta tacy jeszcze jeden powód: epidemia! Pieniądze były, odbyło się historyczną podróż do USA, uzgodniło z kolegami i koleżankami biznes na najbliższy rok, klepnęło wydanie „Kiss Me Chloe”, odbudowało zdrowie – kilka miesięcy intensywnych treningów na macie i siłowni. Wszystko grało i jeszcze pandemia zaczęła akompaniować – nic, tylko pójść w cug! Obudzić się, wytrzeźwieć, kiedy wszystko już minie…

Mogło się to zdarzyć już w styczniu, w lutym jeszcze lepiej, marzec niczego sobie; na lotnisku, w parku, w domu, rano, wieczorem, czy podczas ciemnego spaceru wiosenną nocą – nie zdarzyło się. Przeczucie, że „zabawa” z patogenem potrwa dłużej, podszepty intuicji, że tym razem pijaństwo może okazać bardziej problemowe, niż zwykle, wewnętrzne, irracjonalne przeświadczenie, że nie czas teraz „tańczyć” bez opamiętania, że sytuacja może przerosnąć nawet tego, kto całkiem sytuacje lekceważy, że klamry nadzwyczajnych okoliczności mogą chwycić i zdusić nawet najbardziej giętkiego i wymykającego się kleszczom wirtuoza, to wszystko złożyło się na zawstydzającą rejteradę.

Z podkulonym trzeźwym ogonem zamknąłem się domu. Słucham władz i śledzę media. Zdziadziałem, widać,i to moje płuca powinny teraz być wirusowym obiektem pożądania. Odkażam się tylko zewnętrznie i nie mogę wiedzieć, czy to wystarcza. TVN nie przekazuje porad zamkniętym w domu, zawstydzonym swoim zdrowym rozsądkiem moczygębom. Wstyd dezertera i spokój stoika walczą we mnie, a walka ta nie rodzi innych owoców, poza wątpliwościami i lękiem.

Pacjent zero wychodzi dziś ze szpitala. U mnie ani wirusa, ani kaca; internowany teraz, w przyszłości dochodził będę swych praw kombatanta

0Shares