Sylwek na kwasie
Dnia pamiętnego 29 grudnia, roku wyjątkowego 2020, o porze niby normalnej, ale zważywszy na okoliczności – nie, dostałem telefon. Nie odebrałem, bo owe okoliczności. Siedziałem na sofie w studio tatuażu, grała głośno muzyka, głośno się rozmawiało, było nas kilkoro – nie odebrałem. Ale poczułem się, ukłucie poczucia winy, napisałem więc esemesa, że nie mogę podjąć rozmowy i dlaczego. Zaraz dostałem odpowiedź a w niej zawarte, o co na prawdę chodzi.
Znajoma pytała w wiadomości tekstowej, czy nie pomógłbym jej synowi w pracy fizycznej. Lubię pracę fizyczną, lubię znajomą, lubię jej syna, dlaczego nie, pomyślałem, dlaczego nie, odpisałem, szczegóły mieliśmy omówić później, czyli kiedy opuszczę gościnne progi Tasaka, kiedy będzie na tyle cicho, na tyle intymnie, na tyle czuło, by porozmawiać na spokojnie.
Okazało się, że trzeba ładować pakować, nosić, potem wozić i wysypywać gdzie trzeba gruz. Nic strasznego, się pomyślało. A pomoc to pomoc. Się samemu czasem potrzebuje, się często otrzymuje, dlaczego nie odwzajemnić? W końcu ciągle okres świąteczny, czas miłości, bliskości i obdarowywania. I mimo że u Tasaka grzecznie nie było, mimo tego, że jeszcze nie było wiadomo, co tego wieczora może się zdarzyć, mimo tego, że trzy nocy nie spało, mimo tego, że się dwa dni odłogiem na łóżku leżało i odchorowywało, mimo tego, że nie było jasne, czy usnę i tego wieczora, mimo tego wszystkiego się zadzwoniło i potwierdziło, tak, będę nosił gruz, kupiłem czarny ciągnik, zawsze chciałem mieć takie coś, właśnie po to, by wozić ją. Umówiliśmy się na dziewiątą rano dnia jutrzejszego.
Położyłem się do łóżka około drugiej, o szóstej już spałem. Dwa tygodnie wcześniej pakowałem i znosiłem po schodach na 25 Czerwca w grodzie radomskim, potem wyrzucałem do oddalonego o trzydzieści metrów śmietnika – gruz. Wieczorem dnia poprzedniego widziałem się z Łołczanem młodszym i kiedy dowiedział się, że dwa tygodnie wcześniej pakowałem, znosiłem po schodach a potem wyrzucałem do śmietnika gruz, i kiedy dowiedział się, że nazajutrz od dziewiątej rano będę pakował, znosił, potem zwoził i wyrzucał gdzie trzeba gruz, wtedy Maciek zapytał, czy z racji tego, że zostałem profesjonalnym Gruzinem, nie pomógłbym i jemu w nieodległej, ale ciągle mglistej z natury przyszłości – pakować, znosić i wyrzucać gruz? Powiedziałem, dlaczego nie, dlaczego nie, bo tak pomyślałem. Prawo serii mówi, że skoro coś zdarza się dwa razy w niewielkiej odległości czasowej, jest prawdopodobne, że zdarzy się i trzeci raz.
Zasnąłem o szóstej, ale obudziłem już o ósmej. Odpowiednia była to godzina do tego, żeby wstać, zrobić kawę, zesrać się, umyć, zjeść (nie było co) i pójść na umówione miejsce o umówionej godzinie, by zaraz pakować, znosić i zwozić gdzie trzeba, potem wyrzucać gruz. Poszedłem więc i zaraz już wyrzucałem na wysypisku śmieci do odpowiedniego kontenera, spakowany dzień wcześniej gruz. Myliłby się ten, kto pomyślał, że na wyrzucaniu spakowanego dzień wcześniej gruzu się skończy. Mowa było przecież o pakowaniu, znoszeniu, wożeniu a potem dopiero wyrzucaniu gruzu. Zaraz więc zostałem oświecony, że pierwsze wyrzucanie gruzu jest tylko preludium pracy, mojej pomocy. Mieliśmy zaraz jechać do remontowanego właśnie, położonego na najwyższej kondygnacji kamienicy przy Żeromskiego w grodzie radomskim mieszkania kolegi, by pakować, znosić a potem zwozić gdzie trzeba, czyli na wysypisko śmieci, do odpowiedniego kontenera (tego samego? Nie, stał już nowy) – i wyrzucać gruz. I pojechaliśmy do nowo zakupionego, remontowanego mieszkania kolegi. Tam pakowaliśmy, znosiliśmy przez te cztery piętra worki z zapakowanym wcześniej gruzem. Potem gruz wieźliśmy w wiadome miejsce. Na wysypisku śmieci wyrzucaliśmy z jutowych worków gruz, przy czym worki oszczędzaliśmy, miały się jeszcze przydać.
Worki lekkie nie były. Mięśnie były miękkie i słabe, nie ruszane od tygodni. Łatwo więc nie było, były kryzysy, chwile zwątpienia. Jednak człowiek jako taki miętki nie jest. Skoro zgodziłem się pakować, znosić a potem wieźć w odpowiednie miejsce i wyrzucać gruz, będę – postanowiłem i w postanowieniu swym trwałem, pakował dalej – znosił dalej, zwoził dalej, i dalej wyrzucał gruz. I dalej pakowałem, nie sam, z kolegą, który młodszy, i szło mu dobrze, bo był, raz, dobrze nastawiony, dwa – zdeterminowany, znosiłem więc z nim, woziłem jako pasażer, kolega prowadził i włączał na telefonie, przez co słyszeliśmy donośnie w całym samochodzie, polski współczesny rap, odkrywcze doświadczenie to mało powiedziane, potem wyrzucałem gruz.
Tak naprawdę były tylko dwa kursy samochodem. Za to po tych schodach w tej kamienicy znosiliśmy ten gruz wiele razy, oj wiele. Mięśnie nie raz poddały się, wiedziałem więc, że kwas mlekowy, który wydziela się podczas wysiłku w mięśniach, w wyniku tak zwanego długu mięśniowego, spowoduje na drugi dzień zakwasy. Jako że telefon dostałem dwudziestego dziewiątego, pakowałem, znosiłem, potem woziłem i wyrzucałem w odpowiednim miejscu gruz trzydziestego dnia miesiąca grudnia, zakwas mięśnia miał pojawić się trzydziestego pierwszego, tak jakby w Sylwestra, którego miałem już zaplanowanego ślicznie.
W Sylwestra, umówmy się na zasadzie, te wszystkie soczki, owoce i słodycze nosiłem więc w rękach i na nogach mocno skwaszonych.
Nosiłem i one są, te zakupy. Bo jestem jeszcze przed zabawą. Piszę w pośpiechu ostatni tekst tego roku. Więcej nie zdążę.
Więc, co o tym myślisz?