Będę mutował

Będę mutował

Pamiętam jak przez mgłę pierwsze przypadki zachorowania na Covid w Chinach. Był to koniec zamierzchłego, albo początek zeszłego roku. Lepiej, wyraźniej przypominam sobie pierwszego polskiego zarażonego, czekałem na niego. Jakby to był policzek dla mojego kraju, że wszędzie już wirus dotarł, a do nas nie. We Włoszech chorowali, w sąsiednich Niemczech i Czechach też, u nas… cisza. Znów czułem się gorszy w związku z tym, że jestem Polakiem. Kiedy zachorował ten pierwszy, odetchnąłem, jak dziecko w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, jakie ta afera z pandemią przyniesie konsekwencje. Tak dla ogółu jak i dla mnie osobiście.

Poleciałem zaraz do Stanów i symptomy paniki, czy obecności choroby były ledwo jeszcze na świecie widoczne. Jedna pani w masce w samolocie do Finlandii. Dozowniki z płynem do dezynfekcji rąk na lotnisku w Helsinkach. Celnicy w rękawiczkach jednorazowych na JFK. Nic nadzwyczajnego.

Wpuścili mnie do USA i to było najważniejsze. Myślałem o normalnym powrocie do kraju, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jednak rano, przy śniadaniu, podczas radosnego spożywania telewizor czasem mówił o rosnącej liczbie zachorowań w samym New Britain, czy całym stanie Connecticut. Bardziej wtedy zwracaliśmy uwagę na prognozę pogody. Pojechałem po trzydziestu latach starań, zamierzałem przez te kilka tygodni czy miesięcy dużo zwiedzać. To znaczy nie do końca mi na tym oglądaniu Ameryki zależało, moi wiedzieli swoje, kiedy ktoś przyjeżdża do nich nie ma innego wyjścia, tu, tam i ówdzie trzeba go zawieźć, zwiedzać i oglądać należy bez dyskusji, chcesz zostać w domu to jesteś dziwakiem i nie pasujesz, jak chcesz być mile widziany daj się wozić, zwiedzaj i zachwycaj.

Nie minęło pięć dni, widziałem i stylizowany na średniowieczny zamek, brzydki, i rezerwat Indian a tam prelekcje o nich, ciekawe, spacerowałem po plaży Oceanu Atlantyckiego, jako że nie umiem, oglądałem jedynie zjeżdżających na nartach z pobliskich stoków; byłem w wielkim Casino, tam tysiące graczy przepuszczało miliony dolarów na niezliczonej ilości maszyn. Zwiedziłem kilka pobliskich miast, próbowałem lokalnych potraw, kupowałem w sklepach, czytałem polonijne i amerykańskie gazety, wirus może i gdzieś tam majaczył, ale nie zajmował w ogóle. Do czasu.

Siedzę rano w kuchni, sam, wstaje wcześnie, wcześniej niż wszyscy, piję kawę, nasłuchuje, kroki na schodach, ktoś schodzi z góry. Zszedł i mówi, że właśnie dotarły do niego informacje, że robi się nieciekawie jeśli chodzi o komunikację, mój lot za sześć tygodni raczej nie dojdzie do skutku, co raz to kolejne linie lotnicze zawieszają loty, już nie jedno państwo zamknęło, a wiele planuje zamknąć granice, nie wrócę do kraju tak jak zamierzałem, a że nie wiadomo co się stanie w odległej przyszłości, trzeba zadziałać tu i teraz; polecieć w przyszłości najbliższej. I co ja na to?

Więc lecę zaraz do Londynu, gdzie jakimś cudem mnie wpuścili. I zaraz do Warszawy pierwszym zorganizowanym przez rząd Lotem Do Domu. Wszystko przez wirus, który jeszcze szczególnie mi nie doskwiera, jedynie daje znaki.

O szczepieniach nie było mowy. Przez dwa tygodnie zamknięty w pokoju na Żeromskiego śledziłem rozwój sytuacji w radio, telewizorze i Internecie, wiedziałem, że choruje coraz więcej osób, ogłaszano coraz to nowe wytyczne i ograniczenia. Siedziałem sam bo tego wymagały zasady kwarantanny. Dało mi to do myślenia. Liczyłem znajomych rzeczywistych i tych na Fejsie.

Wyglądało to niewesoło, ale ostatniego dnia izolacji odezwała się Ona i zaraz u niej byłem. Dzięki tej namiętności krąg ludzi znajomych powiększył się potężnie. Od tamtej pory minął przeszło rok i podczas tego czasu bywałem, odwiedzałem, przyjmowałem, spotykałem się częściej, niż kiedykolwiek w życiu. W czasie, kiedy wszelkie kontakty miały być mocno ograniczone.

Dużo się spotykałem, bo byłem z nią a ona mocno towarzyska. Jeszcze więcej się spotykałem kiedy przygoda w miłość się zakończyła. Nie chciałem ani chwili trwać sam ze świadomością nieuniknionego. Nie mogłem znieść tego jak jest, i nie chciałem, albo nie umiałem tego zmienić.

Teraz, kiedy wydawało mi się, że uzyskałem jakąś odporność i echa tej miłości nie zakłócą mi już normalnego funkcjonowania, walka z wirusem trwa, ludzie się szczepią, chce i ja, mam powody. Nie mam lat. Więc czekałem. Kiedy zaczęli szczepić tych z chorobami przewlekłymi, zdecydowałem. Mam na papierze ze trzy nieuleczalne, więc wydawało mi się, że moja kolej nadeszła. Choć zdaję sobie sprawę, że nie mam już siedemnastu, to zaraz mi uświadomiono, że nie mam też siedemdziesiąt lat. A gadanie o szczepieni młodszych i chorych było gadaniem pustym.

Dzwoniłem, pisałem esemesy, mailowałem – bez skutku. Komplikacje systemowe znów mnie przerosły, choć wolę wierzyć, że to system zawiódł.

Niezaszczepiony, po przeszło roku znów zamykam się na jakiś czas. Wydaje mi się, że w wielu miejscach ostatnio było mnie po prostu za dużo. I to w wersji kłopotliwej, patogennej. Byłem jak ten wirus. Byli tacy, co nie wierzyli, że jestem a już na pewno wątpili w to, że mogę być groźny. Inni mądrze unikali. Byli jeszcze tacy, co zabezpieczeni odpowiednio nie unikali konfrontacji. Wielu pokazało granice. Wielu utrzymało dystans.

Jak w przypadku Covidu, było kwestią czasu kiedy i ja pojawię się w towarzystwie i moja obecność zrodzi nie jeden dramat. Zamierzam mutować w stronę obojętności. Innym obojętne będą moje destrukcyjne skłonności, ja zobojętnieje na…

 

 

 

0Shares